W przededniu premiery Betlejem Polskiego, nowego spektaklu Sceny Polskiej Teatru Cieszyńskiego w Czeskim Cieszynie, rozmawiamy z reżyserem Andrzejem Sadowskim.

    Dlaczego akurat Betlejem Polskie? Czy jest to zamówienie teatru, czy może sam pan wybrał akurat tę sztukę?

    To się połączyło jedno z drugim. Razem szefem Sceny Polskiej Bogdanem Kokotkiem podjęliśmy tę decyzję. Wcześniej rozmawialiśmy o jakichś formach komediowych na koniec roku. Natomiast Betlejem Polskie wydawało mi się z tych wszystkich propozycji najsensowniejszym pomysłem.

    A dlaczego?

    Między innymi dlatego, że Betlejem Polskie niesie w sobie taki fajny rodzaj energii. Oprócz tego, że ta sztuka związana jest z wydarzeniem, które co roku świętujemy, czyli narodzeniem Chrystusa, to dodatkowo tekst ten daje możliwość szerszego spojrzenia na społeczeństwo. W tym wszystkim mieści się jeszcze jakaś diagnoza społeczeństwa.

    Czyli rozumiem, że w pana realizacji pojawi się ten wątek?

    W małym stopniu tak. Nie będziemy kładli na to głównego nacisku, natomiast tak, staram się, żeby to Betlejem Polskie było w pewnym stopniu współczesne.

    A może pan zdradzić w jakim? Czy będą w nim nawiązania do obecnej sytuacji w Polsce, Czechach Europie?

    Aż tak bardzo nie. Natomiast wspomniana współczesność pojawi się w sposobie, w jakim traktujemy ten materiał. Nie nakierowujemy się tylko na okres, w którym osadzona jest sztuka, czyli początek XX wieku. Sięgamy trochę głębiej, sięgamy wstecz, ale jednocześnie wybiegamy w przyszłość, czyli prawie że w dzisiejszą rzeczywistość. Chcemy również powiedzieć o tym, że społeczeństwo jest zróżnicowane, że rzeczom wzniosłych towarzyszą rzeczy bardzo niskie, że są rzeczy wartościowe, ciekawe, a oprócz tego mamy kupę szmiry i kiczu. I tymi formami – wzniosłymi i tymi niegodziwymi – próbujemy balansować w całym przedstawieniu.

    Czyli to nie będzie tradycyjne podejście do tej sztuki?

    Ależ będzie! Opiera się, powiedzmy, o tradycyjny model, ale z pewnym dystansem – takim oczkiem puszczonym w stronę widza.

    Wiem, że ma pan doświadczenie i właściwie rozwijał pan teatr alternatywny w Polsce, czy w tej realizacji wykorzysta pan swoje doświadczenie?

    W jakim sensie tak, choć w niewielkim procencie. Rzeczywiście trzydzieści lat temu zajmowałem się tzw. przedstawieniem nieudanym. Była to taka forma, którą nazywaliśmy malartem i w ramach niej występowali malaperzy, którzy grali raz to malanoję, czyli paranoję oraz malahity, czyli spektakle, które na pewno będą się podobały publiczności. A naszym głównym dążeniem było zrobienie przedstawienia nieudanego.

    Czy chodziło o to, żeby widz wyszedł?

    Chodziło o to, żeby widz miał wrażenie, że uczestniczy w jakimś koszmarze, którego dosłownie pojąć nie może. Bo przecież jak można wystąpić przed publicznością z tak niezrobionym i ciągle sypiącym się przedstawieniem? To była taka forma, którą uprawialiśmy przez wiele lat, i która przyniosła nam zresztą szereg profitów artystycznych, jeździliśmy po festiwalach, sporo było też dyskusji na ten temat. Forma, która w efekcie okazała się trudna do realizacji. Teraz, z doświadczenia wiem, że łatwiej jest zrobić dobre przedstawienie, niż świadomie złe.

    To tak, jak ze śpiewaniem, trzeba mieć dobry słuch, by móc dobrze fałszować.

    Tak. Trzeba być doskonałym fałszerzem, żeby uznać dzieło fałszerza za oryginał. I tu było bardzo podobnie. Pewne elementy z tego mojego doświadczenia będą się więc pojawiały w Betlejem Polskim. Trochę z tego, co robiliśmy, trochę z filmów Monty Pythona. Na przykład nagle jakiejś ciekawie pomyślanej scenie będzie towarzyszyć coś nie do pojęcia.

    W sztuce Rydla jest duży ładunek narodowy? Jak pan sobie z nim poradził?

    Przede wszystkim skróciłem sztukę. Tych postaci, które Rydel dodawał w trakcie kolejnych realizacji, było sporo, na przykład z pierwszych siedmiu zrobiło się ponad dwadzieścia. W kolejnych inscenizacjach, zwłaszcza w powojennej Polsce tych postaci ciągle przybywało, one stawały się coraz bardziej współczesne. Ten wątek spróbowałem skompensować jednym wystąpienia rodem przypominającym scenę z filmu kategorii B, w którym historyczne postaci wstają, niejako z zaświatów i na moment przypominają o sobie. Podobnie jak w „Dziadach” albo w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego.

    Miałem też pomysły mocniejszego uwspółcześnienia tego fragmentu, ale w trakcie pracy zrezygnowałem. Opieranie się na bieżącej polityce mogłoby po prostu zepsuć realizację. Życie współczesne dzieje się tak dynamicznie, że sztuka za nim nigdy nie nadąży.

    Przyjeżdża pan do zespołu, który pan dobrze zna i wie, że zespół ma swoje ograniczenia. Jak było z ustawieniem obsady aktorskiej właśnie w tym spektaklu? Trudno było dobrać aktorów do ról?

    Tak. Gdybyśmy chcieli być wierni oryginałowi, potrzebowalibyśmy minimum sześćdziesięciu wykonawców. Z powodu braków obsady nie mogliśmy zrobić całego wesela krakowskiego, gdzie jest sporo postaci i to jest duży fragment utworu. Udało nam się zaangażować cały zespół, ale i tak aktorzy muszą wykonywać po kilka ról, ponieważ mimo tego, że jesteśmy w pełni zaangażowani, to do spełnienia marzenia Lucjana Rydla o narodowym dramacie brakowało nam ciągle aktorów.

    Czyli to będzie też wyzwanie organizacyjne w trakcie spektaklu?

    Nie, to robimy właściwe na oczach widza. Żeby pokazać pewną umowność w przechodzeniu z jednej postaci do drugiej. Nawet powiedziałbym, że mało subtelnie… i bardzo umownie. (śmiech).

    A będą Mickiewicz i Słowacki?

    Tak. Na moment tak.

    A czy pojawią się w sztuce odwołania do kultury ludowej Śląska Cieszyńskiego?

    Będą, chociażby w postaci zespołu Lipka, i też w jednej postaci – Anioła. Razem z nami pracuje zespół muzyczny, który jest stąd. Ich postaci typowo ludowe są kontrastowane z innymi postaciami – w nich nie szukałem już tego miejscowego klimatu, a starałem się przenieść poza Cieszyn, poza Zaolzie. Z tego względu, że jest to mimo wszystko Betlejem Polskie.

    Widzowie mają się nastawić na ładny muzyczny obrazek ze śpiewem, tańcem, po prostu jasełka, w których usłyszą sporo kolęd, pastorałek?

    Oby tak było. Ale jednak będzie pojawiało się wytrącanie z równowagi i refleksja.

    Jest pan reżyserem, scenografem, projektował pan też kostiumy. Lubi pan przygotowywać wszystko samemu? Nie brakuje panu współpracy ze scenografem, który jednak może doradzić, przyjść z własnymi pomysłami, czasami pomoże zejść z niewłaściwie obranej drogi przez reżysera itp.? Czy woli pan współpracować czy jednak pracować w pojedynkę?

    Ja nigdy nie pracuję sam. Przygotowuję spójną wersję, którą układam w sobie, ale ona jest potem ciągle konfrontowana, i z ludźmi zajmującymi się dekoracją i z reżyserami. Bycie samemu nie jest ani miłe, ani przyjemne, to po pierwsze, a po drugie bywa bardzo zwodnicze. Bo można się samemu zapędzić w kozi róg. Więc stale konfrontuję to, co robię. Nie uciekam od współpracy z innymi. Różnie mi się ta współpraca w różnych okresach układała, czasem było dobrze, czasem zgrzytało między nami. Natomiast tu wybrałem tę formę, dlatego że rzadko który scenograf zgodziłby się na taką niekonsekwencję kostiumu, jaką stosuję. Przekonanie kogoś do takiej odwagi, żeby sobie nogę podłożył i strzelił sobie w łeb, byłoby trudne. A ja pomyślałem sobie, że skoro reżyserowi się nie udało, to scenografowi też może się nie udać, więc łatwiej było mi się ze mną dogadać (śmiech).

    A jaka panuje atmosfera w trakcie tworzenia spektaklu?

    W ogóle we wszystkich teatrach się zmieniło i atmosfera jest nienajlepsza. O ile 2,3 lata temu, przed pandemią, mieliśmy w sobie optymizm, to dzisiaj wiemy, że tych spektakli będzie mało, albo po premierze ich praktycznie nie będzie, albo będą wznowione w bezpiecznym momencie. Wśród wielu zespołów nie ma już tego napędu – więcej jest depresji niż napędu. Tutaj na Scenie Polskiej może tak to nie skutkuje, bo zespół ma zupełnie inne warunki finansowe – bez względu na to, czy zespół gra czy nie gra, i tak dostaje pensję. Natomiast w teatrach w Polsce wszystko zależy od ilości spektakli, z samej pensji bardzo trudno wyżyć, bo to są najniższe krajowe. Zaczęły się nieciekawe czasy i wszyscy są sfrustrowani, więc generalnie nie jest wesoło.

    A jak się panu tak ogólnie współpracuje z Polską Sceną?

    Tu zawsze jest dobrze, czuję się tu bezpiecznie, ale nie w znaczeniu, że mogę sobie robić wszystko, co chcę. Ale panuje tutaj dobra atmosfera w pracy. Zaczęliśmy współpracować wiele lat temu, chyba w 2003 roku z moją żoną Katarzyną. I tak to się ciągnie, raz na kilka lat się spotykamy, ostatnią realizacją był Amfitrion. Poza tym ja uwielbiam Cieszyn. Jest jednym z nielicznych miast w Polsce, w których się dobrze czuję, nie czuję się obco. Tu znam już to miasto na tyle, że mam swoje miejsca, mam kilku znajomych. Lubię tu przebywać, zwłaszcza latem, kiedy można dużo, dużo spacerować.

    Rozmawiała Sylwia Grudzień.

    Tagi: , , , ,

      Komentarze



      CZYTAJ RÓWNIEŻ



      REKLAMA Těrlické Filmové léto
      REKLAMA
      Ministerstvo Kultury Fundacja Fortissimo

      www.pzko.cz www.kc-cieszyn.pl

      Projekt byl realizován za finanční podpory Úřadu vlády České republiky a Rady vlády pro národnostní menšiny.
      Projekt finansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu pn. Polonia i Polacy za granicą 2023 ogłoszonego przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów.
      Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/autorów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie im. Jana Olszewskiego