indi
E-mail: indi@zwrot.cz
Postanowiliśmy trochę nostalgicznie wrócić do lat swojego dzieciństwa i powspominać książki, które kiedyś uwielbialiśmy czytać.
CO CZYTAŁA JAKO DZIECKO BEATA INDI TYRNA I SKĄD WZIĄŁ SIĘ JEJ PSEUDONIM
„Przygody kota Filemona”. Sławomir Grabowski, Marek Nejman, ilustracje Julitta Karwowska-Wnuczak.
Książka, która najbardziej utkwiła mi w pamięci z mojego dzieciństwa, to „Przygody kota Filemona”. Czytała mi ją Babcia, gdy byłam nieumiejącym jeszcze czytać przedszkolakiem, a może jeszcze wcześniej. Przygodami żyjących na wsi kotów byłam zachwycona, a postaci z tej bajki towarzyszyły mi przez całe dzieciństwo. Z upodobaniem przemalowywałam ilustracje z książki (przy moim totalnym antytalencie plastycznym wykorzystując do tego celu łatwo dostępne dziecku dwojga architektów półprzeźroczyste kalki kreślarskie), a dwa będące wówczas w domu koty nazwałam Filemon i Bonifacy (choć oba były szare, pręgowane, a nie, jak książkowe: czarny i biały).

Książki podróżnicze Arkadego Fiedlera
Gdy nieco już podrosłam i wyrosłam z fascynacji przygodami spersonifikowanych wiejskich kotów poznających najbliższy świat (choć dla mnie, jako dziecka miejskiego, wieś też była nieco egzotyczna) i towarzyszącego im szczeniaka, zabrałam się za lektury przygodowe ze zdecydowanie odleglejszych stron świata. Tu prym wiódł Arkady Fiedler, którego książki przenosiły mnie w prawdziwą egzotykę takich dalekich miejsc, jak Ameryka Południowa.
I tak siedząc sobie na mojej ulubionej jabłonce przy domu rodziców na pograniczu Mnisztwa i Cieszyna lub nad źródełkiem nieopodal chaty Babci w Koszarzyskach, przenosiłam się nad Amazonkę. Najprawdopodobniej to od lektury książek Arkadego Fiedlera zaczęło się też moje zainteresowanie kulturą rdzennych mieszkańców Ameryki. Kiedy już liznęłam nieco wiedzy o świecie Indian z amazońskiej dżungli, przeniosłam się – poprzez książki oczywiście – na prerie Ameryki Północnej.
Ciekawskim mogę zdradzić (bo nie raz mnie o to pytano), że to właśnie z tego okresu, czyli bodaj około połowy „podstawówki”. Wtedy, gdy zafascynowana światem Indian przyszyłam sobie do spodni frędzle, a w warkocz wplatałam znalezione piórko, pojawił się mój pseudonim, którym się posługuję (w skróconej wersji) do dziś.

I trudne do wydobycia z czeluści pamięci wspomnienie opowieści o przygodach rysia
Pamiętam jeszcze z dzieciństwa książkę o przygodach rysia żyjącego w dziewiczej jeszcze puszczy jakiegoś rezerwatu. Nie potrafię wydobyć z czeluści pamięci nawet tego, jaki to był rejon kraju. Nie mówiąc już o przypomnieniu sobie tytułu i autora. Może Poprad? Wraz z bohaterem książki wędrowałam w wyobraźni po tej puszczy. Narratorem był bodaj sam ryś. W każdym razie nie było w świecie opisanym w tej książce miejsca na ludzkich bohaterów. I ten świat całkiem mi odpowiadał. A otoczenie lasu, wprawdzie naszego, beskidzkiego, czyli świerkowego i pozbawionego podszycia, w jakim przesiadywałam pogrążona w lekturze, jako tako pasowało do świata przedstawionego. A może któryś z naszych Czytelników ma lepszą ode mnie pamięć, też czytał tę książkę i pamięta jej tytuł i autora?
Lektury z czasów dzieciństwa Niny Suchanek, czyli od czego ma się babcie
„Czerwony Kapturek” Braci Grimm
W czasach mojego dzieciństwa dominowała już telewizja, w której nie brakowało Gumisiów, Muminków czy przygód okropnego Arktosa. Rodzice sporadycznie czytali mi bajki, całe szczęście babcia uzupełniała te zaległości. Oprócz czytania bajek, takich jak np. „Czerwony Kapturek” Braci Grimm, opowiadała mi historie ze swojego dzieciństwa, przynajmniej tak twierdziła. Często były to historie związane ze Stonawą, ponieważ tam się babcia urodziła.
W jednej z historii opisywała jak jej tata (mój pradziadek), przejeżdżając przez Stonawkę, zobaczył wodnika, który chciał go zwabić do wody w zamian za jakieś wynagrodzenie, na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Nie zabrakło też legend o żołnierzach ze Szwedzkiego Kopca albo opowiadań o życiu na Zamku w Karwinie, ponieważ jak twierdziła: „twoji prastarzicy robili na Zómku Karwińskim u hrabi Larischa”.

Jeśli chodzi o „Czerwonego Kapturka” to przeze mnie najbardziej kojarzona książka z dzieciństwa, jest to taki „klasyk”, który podoba się wszystkim dzieciom a ich krewni potrafią go zainterpretować tak, by zrozumiały skutki nieodpowiedniego zachowania.
Baśnie Hansa Christiana Andersena
Moim zdaniem baśnie tego autora są ponadczasowe, a nawet dorośli mieliby sobie je poczytać i przypomnieć. Moja ulubiona to „Brzydkie kaczątko”. Wszyscy wiemy, że właśnie dzieci potrafią być szczere aż do bólu i nie odpuszczać. Morał tej baśni uczy tolerancji i szacunku do innych osób, które mogą wydawać się inne i wyróżniają się z tłumu. Według mnie ważne jest, żeby już od najwcześniejszego dzieciństwa uczyć poszanowania i właśnie tej tolerancji wobec innych, ponieważ chociaż czasami może się ktoś wydawać inny, nigdy nie wiemy, dlaczego tak naprawdę jest.
Kopciuszek
W naszej biblioteczce nie mogło zabraknąć też Kopciuszka, podobnie jak każda mała dziewczynka chciałam być księżniczką, ubierać się w ładne sukienki i tańczyć na balu z królewiczem. Rzeczywistość wyglądała trochę inaczej, ale dobrze, że dziecięca wyobraźnia jest taka bujna. Śliczne sukienki z bajek zastąpiły chusty z szafy mojej babci, które zawsze po przyjeździe wyciągałam, przymierzałam i tworzyłam przeróżne kreacje. Pamiętam, że chusty były we wszystkich kolorach tęczy, z biegiem czasu zastanawiam się, czy babcia naprawdę je nosiła albo zbierała tylko z tego powodu, żebym mogła się z nimi bawić…
Lektury z czasów dzieciństwa Haliny Szczotki, czyli pierwsze wizje teatralne
Brzechwa w każdej postaci
Moje pierwsze fascynacje literackie ciągną się za mną do dzisiaj. Uwielbiałam wiersze Jana Brzechwy. Znałam prawie wszystkie na pamięć, oczywiście wykorzystując je w konkursach recytacji. Niestety, nigdy nie udało mi się konkursu wygrać. Natomiast miłość do Brzechwy pozostała.

Odkryciem dla mnie były „Bajki samograjki”. Najpierw w formie słuchowiska, które puszczano nam w przedszkolu, kiedy obowiązkowo trzeba było spać po obiedzie (tak, nie lubiłam tego obowiązku, dziś wiele bym za niego dała). Później dotarłam do książki i zaczęła się moja przygoda z teatrem. Zmuszałam do grania „Jasia i Małgosi” najpierw kolegów z klasy w szkole podstawowej, później założyłam teatrzyk GAPA i również tutaj często wracałam do tych tekstów. Zresztą towarzyszą mi i małym aktorom do dziś.
Lektury z czasów dzieciństwa Sylwii Grudzień
Niestety nie pamiętam, aby w dzieciństwie ktokolwiek mi czytał. Kojarzę ilustracje z książeczek, w odmętach pamięci pojawiają się wiersze Tuwima i Brzechwy: Kaczka Dziwaczka, Ptasie Radio i ociekającą tłustą oliwą „Lokomotywa”. Ale to właściwie wszystko.
Zachowałam również wspomnienie biblioteki miejskiej ulokowanej w starej willi, dokąd chodziłam razem z moją starszą siostrą. Po przekroczeniu progu biblioteki wchodziło się w inny świat, w którym panował odurzający zapach zakurzonego papieru oraz przejmująca cisza, przerywana skrzypieniem dębowego parkietu i drewnianych schodów.
W pierwszych latach swojego jestestwa nie rozstawałam się z encyklopedią (sic!). Mieliśmy w domu ładne wydanie encyklopedii, do której dołączona była wkładka z kolorowymi mapami świata, flagami państw, a na kredowym papierze widniały obrazki zwierząt, roślin i człowieka bez skóry (mini atlas anatomiczny). Obrazki potrafiłam oglądać godzinami, do tego stopnia, że z czasem kolorowe ilustracje wypadały kartka po kartce. Pamiętam, że znacznej destrukcji uległa również okładka, ponieważ encyklopedia niejednokrotnie spadła mi podczas ściągania jej z meblościanki moich rodziców. Mając pięć lat, marzyłam o tym, że pewnego dnia, gdy nauczę się czytać, przeczytam ją całą i zostanę najmądrzejszym człowiekiem na świecie. Cel nie został osiągnięty. Jeszcze.
Zanim nauczyłam się czytać, lubiłam również oglądać i przerysowywać obrazy z albumów z malarstwem. Doznań natury estetycznej dostarczali mi Henryk Rodakowski i Piotr Potworowski. Konie i piękne damy Rodakowskiego przemawiały do mojej dziecięcej wyobraźni, natomiast geometryczne pejzaże Potworowskiego wzbudzały we mnie zdumienie nad infantylizmem sztuki dorosłych.
Dopiero umiejętność czytania dała mi nowe możliwości. Pierwszą książką, która wywarła na mnie ogromne wrażenie były baśnie Jan Christiana Andersena z grafikami Jana Marcina Szancera.

Kto nie poznał Andersena w towarzystwie Szancera, ten nie zna życia (Urodzeni w latach 80. wiedzą, o czym mówię). Szczególnie utkwiła mi w pamięci „Dziewczynka z zapałkami”, dzięki której przeżyłam swoje pierwsze dziecięce katharsis. To jedno z tych uczuć, kiedy dostrzegasz, że świat, w którym żyjesz, nie jest taki, jaki się wydaje na pierwszy rzut oka. Że gdzieś tam za rogiem czai się bieda, rozpacz i bezsilność. I tylko miłość i otwarcie na potrzeby drugiego człowieka mogą nas wyzwolić.

Następna książka, która zrobiła na mnie wrażenie, to „Dzieci z Bullerbym”, jednak nie ze względu na treść, ale …okoliczności. To była pierwsza wypożyczona książka z biblioteki szkolnej. Gdy tylko dowiedziałam się, że na terenie szkoły jest biblioteka, z której mogę do woli wypożyczać książki, pobiegłam tam na przerwie jak na skrzydłach.

„Dzieci z Bullerbyn” przeczytałam zaraz po przyjściu do domu, by na następny dzień móc wypożyczyć kolejną książkę. Niestety pani bibliotekarka nie uwierzyła mi, że przeczytałam książkę w jedno popołudnie. Musiałam więc wziąć ją do domu i przeczytać jeszcze raz – co też uczyniłam tego samego dnia. Książkę nosiłam w tornistrze przez cały następny tydzień, zastanawiając się, jak długo mam ją nosić, aby móc ją oddać i wypożyczyć kolejną.
Na szczęście to feralne doświadczenie nie wpłynęło na moje późniejsze stosunki z bracią biblioteczną. Mało tego, niektóre z napotkanych na mojej drodze bibliotekarek, będę pamiętać do końca życia.
Tagi: książka