Beata Tyrna
E-mail: indi@zwrot.cz
CZESKI CIESZYN/ Chór dziecięcy „Cieszynianka”, w którym śpiewają dzieci z polskich przedszkoli i szkoły podstawowej w Czeskim Cieszynie obchodzi w tym roku 45-lecie. O radości, jaką daje śpiewanie dzieciom i jej samej, a także o marzeniach dotyczących przyszłości chóru – jubilata rozmawiamy z prowadzącą „Cieszyniankę” Marią Szymanik uhonorowaną w 2017 roku za swą działalność nagrodą „Złoty Jestem”.
45 lat to zacny jubileusz
Tak. „Cieszynianka” została założona w roku szkolnym 1974/75
Co było impulsem do założenia takiego chóru?
Tego nie pamiętam, bo wtedy byłam jeszcze mała i nie mieszkałam w Cieszynie. Pomysłodawcami były nauczycielki z czterech polskich czeskocieszyńskich przedszkoli.
Zatem nie jest Pani dzieciakiem, które samo śpiewało w chórze, a po latach jako pedagog zaczęło go prowadzić?
Nie. Ja właściwie nie śpiewałam. Pochodzę z Łąk. Chodziłam do przedszkola i do szkoły w Łąkach. A „Cieszynianka” powstała w Cieszynie. Myślę, że takim głównym inicjatorem była pani Wanda Adamus-Poncza. Była dyrektorką przedszkola Przy ul.Moskiewskiej. Kiedyś „Cieszynianka” była wyłącznie przedszkolnym zespołem. To były czasy, kiedy wszyscy chodzili do „Cieszynianki”, wszystkie przedszkolaki w pewnym wieku. Dzisiaj chodzi, kto chce. W efekcie dzieci jest mniej i dlatego dołączyli do chóru też uczniowie z pierwszych, drugich i trzecich klas.
To jest spory rozrzut wiekowy od młodszego przedszkolaka po trzecioklasistę…
To się zmieniało. Kiedyś najstarszy był piątoklasista. On uwielbiał śpiewać, a wtedy jeszcze nie było chóru „Tralalala” ani żadnego innego. Więc nikogo nie wyrzucałam, bo starsze dzieci nie miały gdzie kontynuować nauki śpiewu. Pytam się, kto przyjdzie po wakacjach, a on ręka w górę. Jednak już był za duży, odstawał od reszty. A później pani Brzóska założyła zespoły „Tralalala” i „Tralalinki” i znów obniżyliśmy wiek. Jak były starsze i młodsze dzieci, to trudno się repertuar wybierało, żeby wszystkim się podobało.
A kiedy Pani przejęła zespół?
W roku 1986, rok po mojej maturze. Panie nauczycielki miały bardzo ciekawy powód, dla którego mam zostać dyrygentem. Otóż najlepiej wyglądam od tyłu. I od tego czasu pełnię tą funkcję. Wcześniej zmieniały się dyrygentki. Ja miałam tylko roczną przerwę, jak miałam drugiego syna, to pani Kasia Adamek mnie zastąpiła. A tak to prowadzę Cieszyniankę cały czas.
Przejęła Pani chór rok po maturze.
Jestem przedszkolanką. Ukończyłam Średnią Szkołę Pedagogiczną. W tamtych czasach nie było w Czechach, tak, jak w Polsce, szkoły wyższej dla nauczycielek przedszkoli. A więc po maturze rozpoczęłam pracę w przedszkolu a rok później, czyli w 1986 rozpoczęłam swoją przygodę z „Cieszynianką”.
Przygodę trwającą do dziś. Z zawodu przedszkolanka, czyli muzyka musi być Pani pasją.
Zdecydowanie tak. Później, jak już prowadziłam chór, wyjeżdżałam przez cztery lata na kursy dla dyrygentów do Koszalina. Byłam po kierunku muzycznym, ale chciałam się trochę więcej dowiedzieć. Miałam maturę z muzyki. Chodziłam do szkoły muzycznej na śpiew solowy, a w szkole pedagogicznej też miałam kierunek muzyczny. Te kursy dyrygentów były super. Trochę męczące, bo musieliśmy przerobić materiał z całego roku w ciągu dwóch tygodni. To były naprawdę bardzo intensywne zajęcia z dyrygentury, z emisji, z harmonii. Od rana do dziesiątej wieczorem. Profesor nie darował. Jednak bardzo miło to wspominam.
No i są efekty. Czuje się Pani w tym dobrze, a dzieci pewno też.
Tak. Dla mnie jest to przede wszystkim powrót do przedszkola. Zawsze się z tego bardzo cieszę, ponieważ to jest moja profesja pierwotna. Przestałam pracować w przedszkolu i bardzo się cieszę, że tam wracam przynajmniej raz w tygodniu na próby „Cieszynianki”. Lubię śpiewać. Zawsze śpiewałam. A małe dzieci też lubią śpiewać. Właśnie fajne jest, że teraz jest w szkole chór i dzieci mogą kontynuować swoje pasje. Bo jak się już „złapie” tę żyłkę, to dzieci śpiewają. A jak nie mają gdzie kontynuować, to przestają. Starsze dzieci nie chcą śpiewać. Boją się. Uważają, że nie potrafią. A małe dzieci – dla nich jest zupełnie naturalne, że śpiewają. W przedszkolu wszystkie dzieci od razu przytupują, klaszczą, tańczą do tego, cieszą się.
Właśnie. „Śpiewać każdy może, trochę lepiej, trochę gorzej”. Czy do „Cieszynianki” jest jakaś selekcja i co z tymi, którzy chcą, ale nie bardzo im wychodzi?
Kiedy objęłam stanowisko dyrygenta, to selekcja się skończyła. Ponieważ uważam, że w wieku przedszkolnym w ogóle nie powinno się tego robić. Nam to właśnie zawsze też „wkuwał” do głowy nasz nauczyciel muzyki, że w wieku przedszkolnym nie można jeszcze powiedzieć, że ktoś jest antytalentem i nie może śpiewać. W ogóle jest bardzo znikomy procent niemuzykalnych dzieci. Tylko niektóre po prostu nie miały styczności i się nie rozwijały. Uważam, że nie wolno robić selekcji. W czasach, kiedy objęłam stanowisko dyrygenta, była selekcja. Panie wybierały w przedszkolu dzieci, które ponoć ładnie śpiewają. Ja się zbuntowałam, trochę się posprzeczałam, a przecież byłam taką smarkulą po maturze i powiedziałam, że jak mam prowadzić zespół, to nie będę robiła żadnej selekcji. To były obawy, że się poziom obniży.
A obniżył się?
No może na początku tak. Nie potrafię też tego ocenić, bo wcześniej nie znałam poziomu zespołu. Na pewno byłoby prościej, gdybym sobie wybrała dzieci pięknie śpiewające. Bylibyśmy może małym zespolikiem, może moglibyśmy jeździć na konkursy, ale wydaje mi się, że w przedszkolnym chórze akurat nie o to chodzi. Chciałabym, żeby te dzieci właśnie złapały „żyłkę” i zaczęły śpiewać. A jeżeli ktoś powie dziecku w przedszkolu, że nie może śpiewać, bo nie umie, to ono już prawdopodobnie nigdy nie będzie śpiewało. Mam dużo takich znajomych, którzy właśnie nie śpiewają i wspominają, że kiedyś ktoś im tak powiedział: „Ty nie śpiewaj, bo ty burczysz i ty bądź cicho. I ty nie będziesz śpiewał na występie”. Inaczej już jest w szkole podstawowej na wyższym stopniu czy w szkole średniej. Ale też zależy. Bo jedne chóry mają przesłanie, żeby się ludzie pobawili, pośpiewali, a niektóre mają inne cele.
Zatem jedne chóry stawiają na zabawę, a inne na osiągnięcia w konkursach
Mnie to akurat nie przekonuje. Nie muszę mieć super chóru wygrywającego festiwale. Mnie po prostu cieszy, że dzieci dobrze się czują, śpiewając. Wiadomo, staram się uciszać te najbardziej buczące. Bo te najbardziej buczące często najgłośniej śpiewają i z największą werwą i chęcią. Staram się mówić im, że super śpiewają, ale żeby trochę ciszej. Niektórych się da, niektórych się nie da uciszyć. Akurat moi dwaj synowie to były totalne burczymuchy. Przeraziłam się raz na koncercie w teatrze co to jest… taki dziwny dźwięk. Patrzę, a oni stali akurat przy mikrofonach, jeden z jednej, drugi z drugiej strony…
Więc w takich sytuacjach ratunkiem jest takie przetasowanie grupy, żeby ci o mniejszym talencie stali dalej od mikrofonów…
Ja też ogólnie rzadko używam nagłośnienia całego chóru. W teatrach jednak tak się robi. Nie lubię tego. Nie brzmi to wtedy dobrze i wychodzą różne dziwne rzeczy. A jeszcze dzieci mają tendencję podskakiwać do mikrofonu i właśnie te mniej śpiewające podchodzą jak najbliżej, żeby sobie tam huknąć. Ale nie można ich zniechęcać. Widzę to na przykładzie moich synów. Ani jeden, ani drugi nie śpiewał, a teraz śpiewają, grają na gitarze. Także myślę, że warto było przecierpieć.
Zatem w takiej pracy ważne jest właśnie takie pedagogiczne podejście?
Tak. Jasne, że na solówki wybieram dzieci, które potrafią śpiewać. A nie zawsze są to tylko dzieci, które mają piękny, czysty głos. Nie każde dziecko w tym wieku w ogóle jest w stanie wystąpić. Niektóre pięknie śpiewają, ale nie podejdą do mikrofonu i nie zaśpiewają. Wtedy wyczekuje, próbuję. Czasami te nieśmiałe dzieci daję do dwójek z tymi, które nie mają z tym problemu i one się bardziej odważą. Są też dzieci, które na solówki się nie nadają, ale można im dać jakieś instrumenty, można jakiś wierszyk podsunąć. I zawsze z tego można jakoś wybrnąć. Widzę, że niektóre te dzieci bardzo by chciały, ale zupełnie im nie wychodzi. Albo czasami są takie piosenki, gdzie jest prościutka melodia. Zawsze tak robię, że do tych prostych wybieram te mniejsze dzieci, do trudniejszych dzieci ze szkoły, które już są bardziej wyszlifowane.
Właśnie. Według jakiego klucza dobiera Pani repertuar?
Dzieci lubią piosenki rytmiczne, wesołe. Czasami, żeby koncerty były różnorodne, śpiewamy też utwory spokojniejsze. Z tym mają dzieci problem, bo one najchętniej by skakały i tańczyły.
Dzieci zdecydowanie wolą skoczny repertuar.
Zdecydowanie tak, wesoły. Trudno im się wolno śpiewa. Mieliśmy teraz jedną taką kołysankę i skończyło się głównie na solówce, a przy refrenie dzieciom było bardzo trudno tak spokojnie, długo śpiewać. One stale by gdzieś gnały. Taki jest dziecięcy temperament. Wbrew pozorom to była bardzo trudna kolęda, bo bardzo wolna i każdą nutę trzeba było długo śpiewać. A one wolą takie, gdzie mogą klaskać, tupać, ruszać się. Niektóre dzieci, szczególnie te w pierwszym rzędzie tańczą, robią różne wygibasy, a często nie śpiewają, mimo że na próbach śpiewają. A te z tylnych rzędów, które często na próbach wygłupiają się, na występie śpiewają. Małe dzieci, gdy ćwiczymy, to na mnie patrzą i wszystko robią, o co proszę. Ale przyjdzie koncert i jest to dla nich takie ogromne przeżycie – widownia, tyle ludzi, że zapominają w ogóle śpiewać. Robią różne rzeczy. Wszystko, tylko nie śpiewają. Ale wtedy się „spinają” ci najwięksi, bo oni mają już jakąś odpowiedzialność, wiedzą, że teraz już się patrzą na nich i oni wtedy śpiewają. A ja zawsze się śmieję, że na próbie jest odwrotnie. Ci duzi wydziwiają, nie śpiewają, robią jakieś głupoty, a te małe tak pilnie na mnie patrzą i wszystko robią. A czasami są też dzieci, które przychodzą i pół roku wcale nie śpiewają.
Same przychodzą czy rodzice je zapisali?
Rodzice zapisali, ale chcą chodzić. Rodzice czasem pytają „no ale on tam nie śpiewa”. A ja mówię no nie śpiewa, ale ewidentnie mu się tu podoba, bo sobie nóżką przytupuje, nie płacze. Niektóre dzieci płaczą, bo na przykład jest to dla nich zbyt duże zgromadzenie dzieci. Często te małe dzieci nie potrafią śpiewać w tak dużej grupie. One sobie tam gdzieś śpiewają, a teraz nie mogą się odnaleźć. Wtedy dyrygują ze mną, wszystko robią, tylko nie śpiewają. Albo na mnie nabożnie patrzą, tupią nóżką i też nie śpiewają. A ja zawsze mówię, że jeżeli im się krzywda nie dzieje, uśmiechają się do mnie, i bardzo im się podoba, to niech chodzą. I naprawdę tak jest. Pamiętam dziewczynkę, która dosłownie pół roku siedziała cicho i nie śpiewała i po pół roku nagle zaczęła śpiewać. Wszystko umiała, wszystkie słowa, bo cały czas słuchała. I później z niej była solistka. Ale pół roku siedziała. Jakoś chyba muszą do tego dorosnąć. I do śpiewania i też do tego, żeby dostosować się do grupy. Niektóre dzieci znowu są takimi indywidualistami, że się wydzierają, żeby ich było słychać jak najbardziej. Tego też muszą się nauczyć, żeby śpiewać razem ze wszystkimi.
No właśnie. A co dzieciom daje śpiewanie?
Myślę, że dużo się uczą dyscypliny. Jednak zespół śpiewaczy to dla przedszkolaka wielkie wyzwanie, bo się siedzi. Staramy się włączać zabawy rytmiczne, ale ponieważ dzieci jest dużo, nie można za bardzo poszaleć i jednak muszą siedzieć. I tak się skupiać na czymś konkretnym. Na pewno też wszystkie ćwiczenia rytmiczne sprawiają, że dziecko się rozwija. Klaskanie, tupanie, to wszystko jest połączone z pracą mózgu, dziecko się rozwija pod kątem koordynacji i to wszystko na pewno ma wpływ na poziom myślenia. Jest zresztą terapia, w której wykorzystuje się instrumenty rytmiczne. Tak więc to im na pewno też dużo daje. I uczą się pracy w grupie, tego, że czasami muszą wyciszyć się, nie mogą być stale solistami. Dla niektórych problemem jest, że nie są w centrum uwagi. A znowu te nieśmiałe dzieci najpierw siedzą gdzieś z boczku, a później się coraz bardziej ośmielają. I to, że też muszą przełamać stres na koncertach, wyjść do mikrofonu, nie uciec. Bo zawsze są jacyś dezerterzy. Często tak jest, że ktoś nie wytrzymał presji. Więc dzięki występom dzieci nieśmiałe się ośmielą, a te, które za bardzo są skupione na sobie, uczą się dostosować do grupy.
Na pewno podczas występów jest duża presja i trzeba się jakoś umieć zachować i myślę, że to się dzieciom przydaje. Bo mają różne zachowania, np że mnie się chce zrobić coś innego, to ja odchodzę. I te małe często jeszcze tak robią nawet na koncertach. Schodzą ze sceny w czasie koncertu żeby mamie, dziadkowi zamachać, ale starsze już tego nie robią.
No dobrze dzieci dziećmi, ale dla Pani jest to jednak kawał prywatnego czasu, który Pani poświęca. Dlaczego? Co Pani to daje?
Na koncercie właśnie rodzicom ostatnio mówiłam, że ja się tak cieszę z poniedziałków, bo wtedy mamy próby. Jest to dla mnie bardzo miłe rozpoczęcie tygodnia. Stwierdziłam, że to jest bardzo fajne, że przesunęliśmy „Cieszyniankę” na poniedziałek. Kiedyś była w środy. Ale z powodu targów i dużej liczby obywateli Czeskiej Republiki przybywającej wówczas do Cieszyna musieliśmy to zmienić, bo jak prowadziłyśmy dzieci do przedszkola, to nie można było w ogóle przejść przez miasto. Tłumy, co szły na targowisko, a ja z tymi dziećmi idę. Gubiły mi się w tym tłumie ludzi objuczonych zakupami, z drzwiami, koszami, choinkami. A więc od jakiegoś czasu próby są w poniedziałki. To bardzo fajnie, bo ja mam taki dobry początek tygodnia.
A dzieci są cudne. To są małe dzieci. Jednak to jest połączone z tym, że jest to moja pierwotna profesja. Zawsze chciałam pracować w przedszkolu, te małe dzieci są takie jeszcze niewinne. Zajdą czasem za skórę, ale raczej nieświadomie. W szkole już jest troszkę inaczej, tam już wychodzą ich różne charaktery, i nie zawsze to jest takie nieświadome. A w czasach, gdy pracowałam w czeskiej placówce, super było to, że mogłam sobie pomówić po polsku. Było to dla mnie bardzo ważne. Wtedy nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy, jak bardzo mi będzie brakowało polskiej mowy. Przychodziłam na „Cieszyniankę” i stwierdziłam, że sprawia mi to wielką radość, że sobie mogę porozmawiać z dziećmi po polsku. Tak, że to też było bardzo fajne. A poza tym ja bardzo lubię śpiewać, a te dzieci mnie szalenie rozbawiają. One mają takie ciekawe pomysły…
Z naszej rozmowy rysuje się obraz „Cieszynianki” idealny. Żadnych bolączek? Nic nie utrudnia pracy w cudownej atmosferze?
Oj, aż tak cudownie nie jest. Bardzo brakuje nam akompaniatora. Jeszcze do niedawna był Dominik Poloczek. Sam przyszedł do mnie, czy mógłby być akompaniatorem „Cieszynianki”. Bardzo mnie to zaskoczyło. Jest świetnym pianistą. Bardzo się ucieszyłam. Ale teraz już poszedł do gimnazjum i brakuje mu czasu. Wcześniej też były akompaniatorki. To było świetne. Jak ktoś zapomniał tekstu, to akompaniator grał pętlę, jak dzieci zwolniły, akompaniator zwalniał, jak przyśpieszały – przyśpieszał. Niestety, gdy ma się akompaniament nagrany na płycie, to on sobie leci, a dzieci czasami nie potrafią się do niego dostosować. Czasami gram na próbach, ale to jest bardzo trudne, bo wtedy muszę patrzyć jednym okiem na fortepian, drugim okiem na nich i jak ja siądę przy fortepianie, to oni później sobie trochę psocą. Z nagraniem też trzeba podchodzić, wyłączać, cofać. A akompaniator zawsze dostosował się do sytuacji i było łatwiej.
W takim razie chyba już znam odpowiedź na pytanie, które zamierzałam zadać na koniec naszej rozmowy – o marzenia na przyszłość. Żeby znalazł się akompaniator?
Tak! Żeby znowu przyszedł, sam zastukał do naszych drzwi i zapytał, czy mógłby być akompaniatorem „Cieszynianki”.
Tagi: Chór dziecięcy „Cieszynianka”, Cieszynianka, Maria Szymamik, PSP Czeski Cieszyn