Ze Zbigniewem Pawlikiem – kolekcjonerem, właścicielem zbioru liczącego ponad 300 artefaktów i miłośnikiem historii – rozmawia Sylwia Grudzień

    Jak to się stało, że został pan kolekcjonerem?

    Wszystko zaczęło się od munduru brytyjskiego, w którym ojciec wrócił po wojnie z Anglii. Ojciec przyjechał do domu z Anglii w mundurze z całym wyposażeniem, oczywiście bez broni, ale przywiózł plecak, szelki szturmowe, opinacze. Brakowało mi jednak jakiegoś elementu i na zasadzie wymiany z kolegami za znaczki, udało mi się coś zdobyć. Tak zacząłem gromadzić i doszedłem do takiej kolekcji, jaką mam teraz. Właściwie można powiedzieć, że kolekcjonuję już od szkoły podstawowej.

    Czyli miał pan wsparcie w rodzicach?

    Mój ojciec był zawsze za, jest to część jego historii. Problem był z miejscem, mieszkaliśmy w kamienicy czynszowej, nie mieliśmy przestrzeni, żeby te zbiory wyeksponować. Wszystko trzymałem w tapczanie, zamiast poduszek i pierzyn. Mama musiała się na to zgodzić, że pierzyny będą gdzie indziej (śmiech). Mam takie wspomnienia z dzieciństwa, że otwieram tapczan, wyciągam eksponaty, czyszczę, przekładam, układam, ojciec mi mówi, co do czego służyło, skąd się wzięło. To są takie ciekawe wspomnienia. Dlatego, gdy budowałem ten dom, w którym teraz jesteśmy, postanowiłem, że musi tu być specjalne pomieszczenie na moje zbiory.

    Jak pana ojciec trafił do Anglii i jakie były koleje losu pana rodziny?

    Historia mojej rodziny jest typowa dla Śląska Cieszyńskiego. Mój ojciec pochodził z Zaolzia, mieszkał wraz z rodziną w Łąkach nad Olzą. Mój dziadek, Jan Pawlik, miał sklep w swoim domu, ponadto prowadził gospodarstwo rolne, którego część znajdowała się w po polskiej stronie (w Pogwizdowie). Za okupacji, aby móc nadal prowadzić sklep, moi dziadkowie podpisali Volkslistę, co było przyczyną powołania mojego ojca do Wermachtu w 1943 roku. Trafił na front zachodni i był obrońcą Normandii w trakcie lądowania Aliantów w czerwcu 1944 r. Tam też 17 czerwca został wzięty do niewoli przez Amerykanów i dostał się do Anglii jako jeniec wojenny. Na ochotnika zgłosił się do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, został łącznikiem motocyklowym między dowództwem jednostki. W Anglii został aż do 1947 roku, nauczył się języka, zrobił prawo jazdy, chciał się żenić, zakładać rodzinę. Radził się rodziców, czy ma wracać. Dziadkowie odpisywali, że sytuacja w Czechosłowacji się ustabilizowała, sklep był znów otwarty – Niemcy później odebrali dziadkom koncesję na jego prowadzenie – można więc było wracać, ale potem jednak się to wszystko zmieniło.

    A czy ojciec nie żałował, że wrócił po wojnie do domu?

    Niestety później żałował. Rodzice go namówili do powrotu. Nie wiedział, że tutaj jest tak, jak jest. Przypłynął „Batorym” do Gdyni, to był jeden z ostatnich rejsów repatriacyjnych tego „Szczęśliwego Statku”. Po przyjeździe mieszkał ze trzy lata na Zaolziu, poszedł pracować do kopalni, ale miał problemy z powodu swojej narodowości i ostatecznie przeniósł się na polską stronę. Zamieszkał w Cieszynie i ja się tu już urodziłem. Część mojej rodziny mieszka po czeskiej stronie, a na cmentarzach w Karwinie czy w Łąkach mamy grobowce rodzinne.

    A w jaki sposób pozyskał pan zbiory niezwiązane z rodziną?

    Wiele z tych rzeczy mam od znajomych, na przykład ten mundur niemiecki. Jest on o tyle cenny, że wiem, kto go nosił i gdzie jest pochowany ten człowiek. Ten mundur dostałem od mojego przyjaciela z Ujsoł na Żywiecczyźnie. Należał on do człowieka, który był dezerterem z armii niemieckiej i chciał się przedostać do partyzantów. Przyszedł do domu rodziny mojego kolegi, wziął od nich ubranie, zostawił mundur i poszedł się spotkać z partyzantami. Ci jednak mu nie uwierzyli i zastrzelili go na przełęczy, na stoku Muńcoła. Tam też go pochowano, w tym miejscu stał kiedyś krzyż drewniany. A mundur całe lata wisiał na w stodole na gwoździu i czekał na mnie. Jest to historia człowieka, który już nigdy do domu nie trafił, a jego rodzice z pewnością nigdy nie dowiedzieli się, co się z nim stało.

    Zdarza się też, że znajdę coś zupełnie przypadkiem. Gdy byłem z rodzicami na wczasach koło Rybnika, znalazłem w lesie zardzewiały karabin. Jakiś żołnierz postawił karabin oparty o drzewo i tam został. Kolba spróchniała, a metalowa lufa wrosła w drzewo.

    Cały wywiad jest dostępny w najnowszym numerze Zwrotu:

    Tagi: , , , , ,

      Komentarze



      CZYTAJ RÓWNIEŻ



      REKLAMA Gorolskiswieto.cz
      REKLAMA
      Ministerstvo Kultury Fundacja Fortissimo

      www.pzko.cz www.kc-cieszyn.pl

      Projekt byl realizován za finanční podpory Úřadu vlády České republiky a Rady vlády pro národnostní menšiny.
      Projekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za Granicą 2023-2024.
      Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie im. Jana Olszewskiego.