Czesława Rudnik
E-mail: redakcja@zwrot.cz
Graniczna groteska
Ten spektakl rozgrywał się naprawdę. Byli aktorzy i widzowie, zabrakło jednak mądrych, życiowych reżyserów sztuki pod tytułem „Przekraczanie strzeżonej granicy polsko-czechosłowackiej”.
Dziś, kiedy kurtyna znikła, cieszmy się darem, jakim jest Schengen, a ocenę tamtych czasów pozostawmy historykom. Wszak Olza jak szumiała, tak szumi jednakowo dla tych, co na jej lewym jak i prawym brzegu. Moja mama nie doczekała czasów Europy bez granic, choć najdzielniej wydeptywała ścieżki urzędowe, by zdobyć dla nas zaproszenie, zaświadczenie, podpis, pieczątkę. Niech więc te wspomnienia będą długiem wdzięczności wobec niej i dowodem pamięci.
Prawie czterdzieści lat mieszkam w ojczyźnie mojego dziada i pradziada – w Polsce. Od tyluż lat z większą lub mniejszą częstotliwością odwiedzam bliskich na lewym brzegu Olzy. Moje perypetie związane z przekraczaniem strzeżonej granicy są więc rozmaite. Ilekroć jednak wracam wspomnieniami do czasów pilnie strzeżonej granicy polsko-czechosłowackiej, te epizody szczerzą na mnie kły, przyśpieszają tętno.
Myślę, że specjaliści od wszelakich nerwic nie zdają sobie nawet sprawy, że wiele bratnich dusz z obu stron rzeki Olzy po dziś dzień leczy skutki nerwicy „granicznej”. I trzeba o tym mówić, bo któż z młodych dziś uwierzy, jeśli nie zna problemu z autopsji, że granicę przekraczało się z przysłowiową duszą na ramieniu, najczęściej pokornie i poddańczo.
Zakazany towar
Nigdy nie można było przewidzieć do ostatka, czym też tym razem „oni”, umundurowani stróże granicy, nas zaskoczą. A przebogaty mieli arsenał zarządzeń i paragrafów. Chociaż owe przepisy wymyślali przecież też ludzie, zwykły zjadacz chleba nijak ich nie pojmował, a respektować musiał.
Pewnego razu, jakoś niedługo po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce, może pisał się rok 1982, a może 1983, wiozłam jak zwykle moim rodzicom polską prasę, zwykłą gazetę, „Trybunę Robotniczą” czy coś w tym rodzaju. Jakież było moje zdziwienie, kiedy na przejściu granicznym Chałupki – Bogumin dowiedziałam się, że nawet zwykłej prasy przewozić nie wolno.
Musiałam chyba zrobić żałosną i skruszoną minę, skoro w celniku obudziła się iskierka dobroci i spytał: „A na jakim artykule, czy na której stronie gazety pani najbardziej zależy”. „Na programie telewizyjnym” – palnęłam bez namysłu. Celnik z powagą wyjął nożyczki, po czym rach ciach i już kawałek gazety z wyciętym programem leżał przede mną. Resztę gazety zaczął spokojnie przeglądać, a ja mogłam iść dalej.
Innym razem wieźliśmy mojej mamie nasiona jakiejś plennej polskiej cebuli, taką małą fabrycznie zapakowaną torebkę. Nie pozwolili przewieźć. Mąż się zdenerwował i na pobliskim klombie nasiona wysypał.
Zdarzało się niekiedy, że w okienku granicznym siedział człek dobrze wyspany, wyluzowany i z poczuciem humoru. Tak było, kiedy wieźliśmy suchy chleb dla kur mojej mamy. Na rytualne pytanie, co wieziemy, mąż odpowiedział rozbrajająco szczerze: „Suchy chleb dla teściowej”. Celnik uśmiechnął się szeroko i rzekł: „Myślałem, że suchy chleb to dla konia”. Zacytował znaną kwestię z serialu telewizyjnego „Wojna domowa”.
W skrupulatnym poszukiwaniu „zakazanego towaru” specjalizowały się niektóre panie celniczki. Kiedy granicę przechodziliśmy na piechotę, pchając przed sobą wózek z dzieckiem, panie celniczki zanurzały swoje wypielęgnowane dłonie w przepastnych czeluściach wózka, podnosiły materacyk, obmacywały becik w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Żałosny i żenujący był to widok, a dla rodziców dziecka nerwowy spektakl.
Człowiek w mundurze
Wszelkie niedorzeczne i bezmyślne przepisy o zakazie przewożenia tego czy owego oczywiście złościły, ale można było machnąć ręką. Nieprzewieziona gazeta, kredki dla dziecka, paczka kawy, sałatka rybna czy inne, pal licho.
Źle jednak się działo, kiedy w parze z zakazami i nakazami szło chamstwo i butność służb granicznych, gdy próbowano upokorzyć obywatela przekraczającego granicę. A tak niestety bywało nierzadko. Człowiek na celowniku tracił wtedy grunt pod nogami, czuł się bezsilny i bezradny. Odnosił wrażenie, że w mundurowych z granicy nie tylko usnęła empatia, ale wyzwalały się jakieś dziwne instynkty.
Zdarzyło nam się, że przekraczaliśmy z mężem granicę jakoś krótko przed upływem terminu ważności zaproszenia. Nie pamiętam, ile miesięcy zaproszenie było ważne, trzy czy sześć. Na granicy usłyszeliśmy, że niekoniecznie muszą nas wpuścić, bo jakąż niby możemy dać gwarancję, że zapraszający, czyli moi rodzice, wtedy w sile wieku, jeszcze żyją. Zamarłam.
Po stanie wojennym wybrał się do nas w odwiedziny mój brat. Miał zaproszenie, przepustkę, a więc i prawo do przekroczenia granicy. Tak mu się zdawało. Na przejściu Bogumin – Chałupki uświadomiono mu, że siostra to nie najbliższa rodziny, no i brat granicy nie przekroczył.
Przez to samo przejście w 1988 roku wybrała się do nas w odwiedziny moja siostra ze swym dwuletnim synkiem. Po męczącej podróży pociągiem i autobusem wkroczyła z otuchą na granicę, bo po drugiej stronie zobaczyła nas i nasz samochód. Nie pozwolono jej przekroczyć granicy.
Tym razem pretekstem był brak wymiany walutowej, choć nigdy przedtem tego nie wymagano. Na zaproszeniu pisało jak byk, że gwarantujemy odwiedzającej zakwaterowanie i wyżywienie oraz w razie potrzeby opiekę lekarską. Tę regułkę powtarzaliśmy na każdym zaproszeniu, bo taki był wymóg. Nieważna regułka, waluta ma być i kropka.
Siostrzeniec zaczął się niecierpliwić, dlaczego ci „brzydcy panowie” nie pozwalają mu pójść do cioci i wujka. Mój mąż pod szlabanem próbował pertraktować, potem wręcz błagać. Nie pomogło. Pisaliśmy potem skargę do Konsulatu CSRS w Katowicach, ale tłumaczyli się jakoś mgliście. Pytali o nazwisko czy numer identyfikacyjny mundurowego, a niby skąd mieliśmy to wiedzieć.
Barbara Wawrzyniak
(„Zwrot”, 2012, nr 3)
Tagi: granica, przejścia na przejściach, Wydziobane