Czesława Rudnik
E-mail: redakcja@zwrot.cz
MOSTY KOŁO JABŁONKOWA / W środę 18 stycznia w Bibliotece Gminnej w Mostach koło Jabłonkowa w ramach akcji Klubu Adama Wawrosza odbędzie się spotkanie z Romanem Martynkiem, który opowie o swojej wędrówce przez Europę. Rozpoczął ją w Porto w Portugalii 18 sierpnia 2015 roku. Szedł piechotą przez Hiszpanię, Francję, Szwajcarię, Austrię, Słowację. Do domu w Mostach koło Jabłonkowa dotarł 13 grudnia. Przez 117 dni pokonał 3573 km.
Roman Martynek był bohaterem okładki „Zwrotu” (2016 nr 3), poniżej przypominamy przeprowadzoną wtedy z nim rozmowę.
Skąd wziął się pomysł przejścia piechotą przez pół Europy?
Pomysł powstał w 2012 roku. Kiedy podróżnik i filmowiec Dan Přibáň ze swoimi żółtymi trabantami odjeżdżał na kolejną wyprawę do Ameryki Południowej, zapytano go, dlaczego wybrał trabant. Odpowiedział, że gorzej już być nie może. A mi przyszło wtedy do głowy, że jednak może być „gorzej”. Jeśli weźmiemy pod uwagę możliwości ludzkiego organizmu. Można przecież jeszcze wybrać rower albo iść na piechotę. I to był pierwszy impuls, że być może kiedyś sam wybiorę się na dłuższą wędrówkę.
Jaka była pana motywacja?
Przez ostatnie trzy lata mieszkałem w Londynie. Kiedy postanowiłem wyjechać stamtąd z powrotem do domu, powróciła myśl o wędrówce. Najpierw chciałem iść piechotą z Londynu do domu. Znałem trasę z podróży samochodem, wiedziałem, że da się to przejść, że to około 1700 km. Wędrówka miała mi pomóc uświadomić sobie, czego chcę od życia. Nie wiedziałem jeszcze, co chcę robić po powrocie, w jakim kierunku szukać pracy, czy może kontynuować naukę, założyć rodzinę.
Od czego zaczął pan przygotowania do wędrówki?
Chyba od szukania właściwej drogi. Plany mojej pierwotnej trasy Londyn – Czechy zostały kilkakrotnie zmienione, np. na Londyn – Rzym – Czechy, bo zawsze chciałem zwiedzić Rzym i myślałem, że może zajdę tam na piechotę. Kiedy jednak zacząłem szukać tras turystycznych po Europie, okazało się, że wszystkie najciekawsze prowadzą w jedno miejsce – do Santiago de Compostela.
Chodzi o szlaki pielgrzymkowe świętego Jakuba, nazywane w skrócie Camino?
Dokładnie. Słyszałem już wcześniej o Santiago, ale to był pierwszy moment, kiedy zacząłem szukać bliższych informacji na ten temat. Zmieniłem wtedy decyzję, moja nowa trasa miała prowadzić z Santiago de Compostela do Czech. Później jeszcze przedłużyłem ją o 250 km z Porto w Portugalii. Właśnie po to, żeby wypróbować, jak wygląda towarzystwo pielgrzymów, codzienne spotkania, wspólne wieczory. Bo faktem jest, że po dziesięciu dniach, kiedy przeszedłem trasę Porto – Santiago, z Santiago to już była samotność.
Jak wyglądał początek wędrówki?
Rozpocząłem ją 18 sierpnia w Porto. Przez pierwsze 4-5 dni szedłem sam, w ogóle nie przyszło mi na myśl, żeby kogoś zagadnąć po drodze, z kimś porozmawiać. Stało się tak dopiero po kilku dniach, kiedy zakwaterowałem się na nocleg, a z nami babcia z Brazylii, która powolutku przechodziła Camino, a tego dnia kończyła właśnie 80 lat i śpiewaliśmy jej wszyscy „Sto lat”.
Przyszedł też jeszcze ktoś z zewnątrz. Zaczęliśmy rozmawiać. Dziewczyna powiedziała, że jest z Polski, Patrycja, podróżuje z dwoma kumplami, z Włoch i Holandii, i w trójkę idą już parę dni. Nie było już miejsca, więc poszli szukać innego noclegu. Następnego dnia spotkaliśmy się z Patrycją w lesie na wzgórzu i szliśmy potem razem aż do Santiago. To był moment, kiedy zacząłem Camino traktować poważniej, bardziej szukać towarzystwa innych ludzi. Stwierdziłem, że w ten sposób można uzyskać wiele informacji, dobrych wskazówek. Dowiedziałem się wiele o Camino i pielgrzymowaniu.
Czy trasa z Porto różni się bardzo od najbardziej znanego szlaku z Francji?
To jest wprawdzie nowa trasa, ale w pełni przystosowana do pieszej wędrówki. Są miejsca, gdzie można spać, są bary z niższymi cenami dla pielgrzymów. Jest mniej popularna, więc nie ma na niej takiego tłoku jak na szlaku francuskim. Pielgrzym ma również więcej wariantów trasy, bo można iść wybrzeżem, można iść lądem, a przed Santiago spotykają się wszystkie drogi. Trasa do katedry w Santiago liczy 242 km.
A jak było z kondycją fizyczną, jak reagował organizm na tyle kilometrów na nogach?
Ojciec od dziecka prowadził nas do sportu, kiedyś biegałem, w Londynie zacząłem znowu biegać. Kilka miesięcy przed pielgrzymką zakończyłem przygotowania biegiem na 10 km ulicami miasta. Brałem też do plecaka butelki z wodą i parę dni próbowałem z nimi chodzić. Ale na taką wędrówkę nie da się zrobić żadnego treningu. Miałem bardzo ciężki plecak, prawie 30 kg, co zdaniem fachowców jest za dużo, powinno być ok. 15 kg. Od razu pierwszego dnia w Porto przechodziłem po plaży po drewnianych mostkach w sandałach. To był głupi pomysł. Drugiego dnia pojawił się ból lewej kostki i zniknął aż w Santiago.
To była nauczka?
Od tego czasu starałem się w prawie każdym miejscu noclegu, schronisku – albergue, gdzie pielgrzymi zostawiają to, czego nie chcą, i wymieniają za to, co im potrzebne, też coś zostawić. Zaraz w pierwszym albergue był to duży, ciężki koc. Szóstego dnia chyba, jeszcze w Portugalii, spotkałem Kanadyjczyka, który poradził mi, by wysłać do domu paczkę z częścią rzeczy. Wysłałem taką paczkę na granicę francusko-hiszpańską, z namiotem, rzeczami do gotowania na kempingu, przedmiotami, które nie były mi potrzebne w Hiszpanii, a miały się przydać później.
Były chwile zwątpienia i niespodzianki na tym pierwszym etapie?
Ta historią łączy się z tym właśnie Kanadyjczykiem Joeffem. To był bardzo długi dzień, byłem zmęczony, nie mogłem znaleźć noclegu, do tego padało. Według przewodnika, który miałem z sobą, żadnego schroniska nie było w pobliżu. I kiedy przechodziłem przez las, po lewej stronie zobaczyłem nowy kamienny budynek. Było to albergue. W środku znajdowało się może 15 osób. Okazało się, że dwoje Kanadyjczyków, starszych już, poznało się kiedyś na Camino. Ona wyruszyła po śmierci swojego męża, on po śmierci żony. Doszli do tego miejsca, ona usiadła na ławeczce i zaczęła płakać, bo poczuła się tam jak w domu. Były tam ruiny spalonego budynku, który potem wspólnie kupili, i zbudowali oazę dla pielgrzymów.
Dziś łatwo o kontakt telefoniczny z rodziną, więc może podczas takiej drogi samotność mniej dokucza?
Na początku chciałem używać telefonu w trybie samolotowym, od czasu od czasu tylko włączając, żeby wysłać krótką wiadomość na specjalną stronę facebooka (www.facebook.com/CaminoDeEuropa). By najbliżsi wiedzieli, że wszystko ok. Były okresy, kiedy miałem telefon całkiem wyłączony, nawet na parę dni. Jednak potem już było zbyt tęskno. Włączyłem telefon i powiedziałem: jak chcecie, dzwońcie do mnie, ucieszę się bardzo. I wtedy zaczęły nawet babcie dzwonić.
Od Porto do Szwajcarii wystarczyło mi tej samotności, żeby pomyśleć. A o tym, co chcę zrobić po powrocie, zdecydowałem już piątego dnia. Oświadczę się mojej dziewczynie. Zaraz jak ją spotkam w Mostach koło Jabłonkowa. Kiedy szóstego dnia wędrówki podczas kolacji zdradziłem to naszej małej Camino rodzince przy stole i zapytałem, co o tym myślą, wszyscy zgodzili się, że to oryginalny pomysł. I to właśnie Ona była główną moją motywacją podczas drogi.
Jakie wrażenie zrobiła na panu katedra w Santiago de Compostela?
Katedra jest ciekawym miejscem, którego odwiedzenie bardzo polecam. Codziennie odbywają się msze św., na wieczornej 8 mnichów (tiraboleiros) podnosi duże osiemdziesięciokilogramowe kadzidło (botafumeiro), by rozhuśtać je ponad głowami pielgrzymów. Byłem w Santiago trzy noce i udało mi się trzy razy zobaczyć botafumeiro. A nie zawsze tak jest, ale często grupki osób wykupują botafumeiro jako intencję mszy św. Robi to wrażenie. Oprócz tego w podziemiach katedry jest grób św. Jakuba, za ołtarzem znajduje się popiersie, które pielgrzymi przytulają. Główne wejście do katedry, gdzie stoi pomnik, ze względu na remont jest zamknięte. Bo jest jeszcze zwyczaj, że ostatnich parę metrów w katedrze przechodzi się na kolanach i potem dotyka się rzeźby.
Wielu pielgrzymów dociera jeszcze do przylądka Finisterre, gdzie jest zerowy kilometr Camino.
Wielu jednak tego nie robi, może o tym nie wiedzą. Do Santiago dotarliśmy grupką 5-6 osób, ale nikt nie poszedł już na piechotę do Finisterre, zaraz rozjechali się po całym świecie. 30 km na północ od Finisterre jest jeszcze miejscowość Muxia, która wydawała mi się dużo ładniejsza. To miejsce objawienia Panny Marii, jest tam kościół zbudowany na skale. Miałem okazję oglądać zachód słońca, duże fale, po prostu czar, cudowne miejsce.
A potem rozpoczęła się wędrówka na wschód, w odwrotnym kierunku niż reszta pielgrzymów?
Od razu po zmianie kierunku zauważyłem pozytywną energię, jaka promieniowała z uśmiechniętych pątników, kończących swoje pielgrzymowanie. Następnego dnia po opuszczeniu Santiago przez godzinę koło południa liczyłem, ilu pielgrzymów mija mnie po drodze. Naliczyłem 650 osób. Ciągle tylko: Buen Camino, Olá, Buenos Dias! Był to koniec sierpnia, początek września, a wtedy chyba przechodzi najwięcej ludzi.
A ja szedłem w drugą stronę sam, nie spotykałem tych samych ludzi, co wieczór nocleg też był zawsze z nowymi ludźmi. Pytałem napotkanych, czy szedł ktoś przede mną. Zazwyczaj mówili, że nie spotkali nikogo albo że był ktoś, ale bardzo daleko. Raz przytrafiło mi się, że ktoś szedł dzień drogi przede mną. Starałem się przyśpieszyć, bo podobno szedł aż do Izraela, czyli wiedziałem, że mamy wspólną resztę drogi, ale nie znalazłem tego człowieka.
Ten etap drogi, w Hiszpanii, kończył się w górach?
I to jakich! Pireneje można przejść w jeden dzień. Góry mogą być niebezpieczne, ale trafiłem na ładną pogodę. I miałem prościej niż pielgrzymi, którzy rozpoczynają Camino we francuskim Saint Jean Pied de Port, bo muszą się wspinać cały dzień pod górkę, by potem za godzinę ostro zejść do Roncesvalles w Hiszpanii. A ja byłem za półtorej godziny na górze i potem cały dzień spokojnie mogłem schodzić. Tam są przepiękne widoki; po raz pierwszy na tej trasie zobaczyłem prawdziwe góry. Wcześniej były to tylko jakieś wyżyny, pagórki. Chciałbym tam kiedyś wrócić, więcej dni spędzić w Pirenejach.
Jaką trasę wybrał pan we Francji?
We Francji prowadzi europejski szlak turystyczny GR 65, który jest bardzo dobrze znaczony obustronie. W Hiszpanii strzałki prowadziły tylko w stronę Santiago, sporadycznie można było zauważyć też odwrotny, zakręcony symbol. Nadal byłem na szlaku św. Jakuba, od czasu do czasu drogę znaczyły muszle, symbol Camino. We Francji spotkałem też ostatniego pielgrzyma, który szedł w stronę Santiago. Potem już nikogo. Szło się bardzo fajnie, na wysokości 500-1300 m n.p.m. Jest tam dużo farm, rolnicy oferują swoje wyroby, niektórzy mają własne albergue.
Nie było więc problemu z noclegami?
Miałem już z sobą namiot i wiedziałem, że muszę spać częściej w namiocie, bo w Hiszpanii wydałem dużo pieniędzy. Ale było już trochę za późno na takie biwakowanie i po chyba dziesięciu nocach stwierdziłem, że wysyłam namiot do domu. Co rano był w środku wilgotny od wydychanego powietrza, a nie miałem możliwości wysuszenia go, bo trzeba było spakować się i iść dalej.
A czy po przejściu już przecież ponad tysiąca pięciuset kilometrów nogi bardziej bolały?
Mniej. Organizm się przyzwyczaił. Na początku w Portugalii nie myślałem o przejściu więcej niż 20-25 km dziennie. We Francji udało mi się parę razy przejść ponad 50 km w ciągu jednego dnia. Na końcu trasy we Francji wysłałem do domu jeszcze jedną paczkę z przeczytanymi książkami i innymi zbędnymi rzeczami. Nie dałbym rady iść szybko z ciężkim plecakiem, a wiedziałem, że muszę się pośpieszyć, by zdążyć przed zimą. Początkowo myślałem, że będzie to 3 tys. km, a nie 3,5 tys. km i że do końca listopada, razem za sto dni, będę w domu. Nie udało się. Oprócz dwóch dni wolnych w Santiago na dłużej zatrzymałem się jeszcze cztery razy. W Hiszpanii w Pamplonie i Roncesvalles, a w Austrii w Söll i Wiedniu. W tym ostatnim mieście bowiem miałem zaplanowane kupno obrączki zaręczynowej.
W Szwajcarii krajobraz mocno się zmienił?
Bardzo się zmienił, od razu od Genewy. Chciałem nadrobić trochę czasu i przepłynąć przez Jezioro Genewskie, ale był to już okres zimowy, nie było łodzi, przepłynąłem tylko 20 km, a to jeszcze czekałem pół dnia. Widoków jednak nie da się zapomnieć. Zaśnieżone wierzchołki Alp odbijają się na powierzchni jeziora. Kiedy spałem w campingu przed Lozanną, spotkałem Polaków, poradzili mi trochę, co taniej kupić, bo w Szwajcarii, wiadomo, jest bardzo drogo. Trzeciego dnia w Szwajcarii spałem na ławeczce koło drogi i kilkakrotnie przejechali koło mnie policjanci, ale nie zatrzymali się. Obawiałem się trochę, byłem jednak cały czas na szlaku jakubowym, miałem też muszlę na plecaku.
A czy samotność nie ciążyła coraz bardziej?
Nie podjąłbym decyzji o tej samotnej wędrówce, gdybym nie myślał, że potrafię wytrzymać przez dłuższy czas sam z sobą, że nie potrzebuję aż tak bardzo kontaktu z innymi ludźmi. Ale po pewnym czasie stwierdziłem, że już mi go brakowało. Ale śpiewałem sobie po drodze, rozmawiałem sam z sobą, modliłem się.
Szedł pan cały czas pod Alpami?
Szwajcaria jest bardzo ładna, były piękne widoki. Alpy były wprawdzie wyższe, ale wydawały się bardzo daleko. W Austrii natomiast przechodziłem doliną między górami, po prawej i po lewej stronie wznosiły się 2-3-tysięczne skaliste wzniesienia, których można było dotknąć. Kiedyś w niedzielę, którą zawsze traktowałem bardziej jako dzień odpoczynku, żeby pójść do kościoła, kupić sobie ciepłe jedzenie, zatrzymałem się w hotelu, bardzo drogim, pięciogwiazdkowym, i zapytałem, czy mają może zniżkę dla pielgrzymów. Okazało się, że mają nocleg z kawą, kolacją i śniadaniem, basenem, siłownią za 35 euro. Powiedziałem: zostaję. Było południe, poszedłem do góry od hotelu na wysokości 1800 m n.p.m. na wysokość 2280 m i tam właśnie po raz pierwszy znalazłem śnieg. To był jeszcze październik.
Czy były jeszcze po drodze jakieś miejsca szczególnie zapamiętane?
Na pewno małe austriackie miasteczko Söll w górach, do którego dotarłem, kiedy już było ciemno. Pani w piekarni poinformowała mnie, że to jest ośrodek narciarski i teraz wszystkie hotele są zamknięte, bo jeszcze nie ma śniegu. Ale po kilku telefonach do znajomych znalazła mi miejsce na nocleg. Okazało się, że obok kościoła został zbudowany dom św. Jakuba dla pielgrzymów, co w Austrii jest rzadkością, bo nie ma tam tylu pielgrzymów. Troszczył się o niego ksiądz, z Polski.
Zostałem tam jeszcze jeden dzień. Była jakaś rocznica obchodzona przez miejscowych i cała wioska w strojach przyszła wieczorem do kościoła. Chór śpiewał „Czarną Madonnę”, po polsku dla swojego księdza. Po mszy św. ojciec Adam zaprosił mnie do siebie na kolację. Na dalszą drogę dostałem jedzenia na następne trzy dni.
Zaraz na początku Szwajcarii przeżyłem bardzo ciężki dzień. Kiedy wychodziłem, było jeszcze ciemno. Bo im bliżej domu byłem, tym dzień był krótszy i nie dało się zrobić tylu kilometrów, ile chciałem. Potem robiłem już średnio 35 km dziennie. I tego dnia wyszedłem bardzo wcześnie, tylko raz zatrzymałem się, żeby coś zjeść. Zrobiło się ciemno, a ja nie znalazłem żadnego miejsca, gdzie można byłoby się zatrzymać. Za miastem wszedłem do otwartego jeszcze kościoła i za chwilę już wiedziałem, że właśnie w tym miejscu miałem dzisiaj być. To był klasztor w Romont. Kiedy zakonnice dowiedziały się, że jestem z Czech, przysłały do mnie dwie dziewczyny, które z Czech jeździły tam pomagać. Rano dostałem znowu paczki na drogę.
Przez Austrię także szedł pan szlakiem św. Jakuba?
Górami szedłem aż pod Salzburg, gdzie skończyły się Alpy i potem już była równina. Szlak prowadził mnie aż do Wiednia, widziałem cały czas te symbole. Wiem, że od Wiednia prowadzi droga jakubowa na północ i przechodzi koło Brna i Ołomuńca, ale ja szedłem dalej na wschód na Słowację. W Austrii otrzymałem nawet naklejkę od pana, który zagadnął mnie rankiem na drodze. Okazało się, że to on znaczył większość dróg w Austrii. Zaprosił mnie do siebie do domku w ogrodzie, gdzie w sezonie miał otwarty mały bar dla pielgrzymów.
Czy przez Słowację nie było dalej do domu?
Wybrałem najkrótszą drogę. Byłem umówiony z ojcem, który przyjechał do Malacek. I resztę drogi, dziewięć dni, szliśmy już razem. Więc dla mnie ta pielgrzymka skończyła się właściwie w Malackach, bo wiedziałem, że potem razem już dotrzemy do domu. Ojciec miał dokładnie zaplanowany każdy dzień, gdzie i jak dojdziemy. Ale od razu pierwszego dnia zrobiliśmy więcej kilometrów, niż zaplanował, i już było wszystko inaczej.
A po powrocie do domu były oświadczyny?
Udało nam się zorganizować mszę św. za Wielkim Połomem w kaplicy na Murzinkowym Wierchu, to właśnie było miejsce mojego spotkania z wszystkimi chętnymi. I Ona też tam przyszła, a ja uklęknąłem i powiedziałem to, co przez prawie cztery miesiące przygotowywałem. Często przychodzę na to miejsce. Wujkowie moi zrobili tam drewnianą budkę, do której daliśmy pamiątkową księgę turystyczną. Kto tamtędy przechodzi, może się do niej wpisać. Takie księgi bywają często w górach, np. we Francji były w każdej kaplicy.
Podobno na Camino jest prościej, bo są drogowskazy, które pokazują, dokąd trzeba iść, w życiu takich strzałek nie ma?
Na Camino człowiek ma tyle czasu na myślenie, że wcześniej czy później musi pojawić się coś, co wskaże dalszą drogę, cel w życiu. Więc jeśli ktoś nie wie, jak, którędy pójść, niech idzie na pielgrzymkę. I wcale nie musi ona być aż tak ekstremalnie długa jak moja.
Tagi: Biblioteka Gminna w Mostach koło Jabłonkowa, Camino, klub Adama Wawrosza, Roman Martynek, wędrówka, Wydziobane