Beata Tyrna
E-mail: indi@zwrot.cz
Chatka Puchatka w Bieszczadach, czyli schronisko turystyczne na Połoninie Wetlińskiej, na wysokości 1228 m.n.p.m w Bieszczadach było kultowym miejscem dla turystów. Było, bo już go nie ma. Zostało rozebrane w 2020 roku.
Obiekt wybudowano w latach 50.XX wieku jako posterunek obserwacyjny Wojsk Ochrony Pogranicza. W 1956 roku został przejęty przez PTTK w Rzeszowie. Jako całoroczny obiekt z obsługą Chatka Puchatka działa od 1967 r. Pierwszym dzierżawcą schroniska był Ludwik Pińczuk znany jako Lutek. Przez pierwsze lata prowadził obiekt wspólnie z pochodzącą z Cieszyna żoną Urszulą. Choć ich małżeństwo nie przetrwało próby czasu, to cieszynianka pozostała w Bieszczadach do dzisiaj. W rodzinne strony przyjeżdża nieczęsto. Udało się jednak z nią porozmawiać podczas tegorocznego, styczniowego pobytu nad Olzą.
Urszula Wojda (nazwisko po drugim mężu, panieńskie Buzek) ma co wspominać. Współcześni młodzie ludzie nie potrafią wyobrazić sobie realiów czasów, w jakich schronisko powstało. Warunki, w jakich przyszło jej prowadzić schronisko na bieszczadzkim odludziu, współcześnie brzmią jak jakieś opowieści z dalekiego, odległego świata i zamierzchłych czasów. Tymczasem chodzi o Bieszczady raptem kilkadziesiąt lat temu.
Pochodzisz z Cieszyna, ale większość życia spędziłaś w Bieszczadach…
Nie udało mi się dostać do Krakowa na Akademię Sztuk Pięknych. Wyjechałam w Bieszczady zaraz po maturze, w połowie lat 60. Tam właśnie poznałam swojego pierwszego męża, który prowadził wtedy schronisko na Połoninie Wetlińskiej. I tam zostałam.
W 1969 roku wyjechaliśmy na jakiś czas do Cieszyna. Tutaj urodziłam córkę. Później też tutaj pracowałam. A w 1975 roku po raz drugi wyjechałam w Bieszczady i tam już zostałam na stałe. Później ja prowadziłam schronisko na połoninie, a Lutek kemping w Ustrzykach Górnych.
Współczesnym młodym turystom chyba trudno byłoby sobie wyobrazić, jak funkcjonowało schronisko w tamtych czasach i w takim miejscu…
Zapewne trudno. Było to niełatwe życie. Ale także bardzo piękne, pełne przygód. W schronisku miałam różne zwierzęta. Od świnek morskich, poprzez kozę, lamę i osła, na koniu kończąc. Ten, jak i osioł były niezastąpione. Bo tam trzeba było dowozić wszystko, łącznie z wodą. Źródło było oddalone od schroniska 600 metrów i ze 100-metrową różnicą wysokości. Nie było prądu, czasem korzystałam z agregatu goprowców. A zimą, żeby w ogóle wyjść, to trzeba było się odkopywać. Łopatę trzeba było trzymać w środku, by, jak nasypie śnieg, móc się odkopać.
Rozumiem, że drzwi musiały być otwierane do środka, bo inaczej nie dałoby się po opadach śniegu wyjść?
Wyskakiwało się z łopatą z okna i kopało, by odkopać drzwi… Zimą chatka była całkiem zasypana. Nie wiadomo było nawet, czy jest dzień, czy noc, bo było cały czas ciemno… Wiały takie wiatry, że zwalały z nóg. Do stajni jeździłam na sankach lub nartach. Zdarzyło się, że tak zasypało stajnię, że musiałam prosić ratowników o pomoc.
Schronisko niedawno zostało rozebrane. Natomiast ty już od dawna nie mieszkałaś w górach, a w dolinie. Jednak wciąż w Bieszczadach.
Bieszczady także się zmieniają. Przybywa ciągle pensjonatów i kwater agroturystycznych. Jednak ruch turystyczny w zimie jest nieporównywanie mniejszy niż w Beskidzie Śląskim.
Na Wetlińskiej żyłam w sumie niecałe piętnaście lat. Potem z drugim mężem Jankiem Wojdą zamieszkaliśmy w Wetlinie. Wybudowaliśmy prymitywną chatę. Później doprowadziłam tam prąd i wodę. Prowadziliśmy tam ranczo kozie.
Które funkcjonuje do tej pory?
Tak. Choć teraz mam już tylko cztery kozy. Mąż zmarł dość dawno. Zmarł też później pomocnik, który pomagał mi prowadzić ranczo i uprawiać grządki i zostałam sama z kozami.
To pewno nie jest łatwo…
Nie jest. Ale ja się przyzwyczaiłam. Mieszkam w otulinie Bieszczadzkiego Parku Narodowego, blisko granicy ukraińsko – słowackiej. Naokoło jest las, jest więc przepięknie. I niebywała obfitość grzybów i jagód. Groźne są jedynie niedźwiedzie i wilki. A do najbliższych sąsiadów mam tylko pięć minut pieszo, do drogi, przy której jest najbliższy sklep, mam 8 minut pieszo. A jeżdżę rowerem. Zimą natomiast po zakupy chodzę z saneczkami. Wodę mam już w domu, tylko by wykąpać się w ciepłej, trzeba bardzo dużo napalić w piecu. Ale teraz to ja po prostu kogoś wynajmuję do rąbania drewna.
Spotykamy się w Cieszynie. Często odwiedzasz swoje rodzinne strony?
Nieczęsto. Trudno jest wyjeżdżać, prowadząc ranczo, mając zwierzęta. Ktoś musi wtedy zajmować się kozami. Teraz przyjechałam po dość długiej tutaj nieobecności, chyba po dziesięciu latach od ostatniej wizyty w Cieszynie. Wtedy przyjechałam na ślub mojej wnuczki. A teraz pierwszy raz jestem tutaj na dłużej, bo przyjechałam już przed świętami, a zostanę do końca lutego.
Córka mieszka w Cieszynie?
Tak. Córka nie wróciła z nami w Bieszczady, została w Cieszynie. Tutaj wyszła za mąż, wybudowali dom w spokojnej okolicy niedaleko granicy czeskiej, z widokiem na Czantorię i Beskidy po czeskiej stronie.
Jakie więc wrażenia masz z rodzinnego Cieszyna po tak długiej nieobecności?
Cieszyn się bardzo zmienił. Na korzyść. Ogólne wrażenie mam bardzo miłe. Przede wszystkim też ze względu na to, że spotykam wielu znajomych z dawnych lat. Smutne jest tylko, że z upływem lat ciągle wzrasta ruch samochodowy. Zwłaszcza w Ustroniu i Wiśle jest hałas, szum, spaliny…
Cały czas utrzymywałaś kontakt ze znajomymi z Cieszyna. Jesteś też przewodnikiem beskidzkim, byłaś członkiem Koła Przewodników przy PTTK w Cieszynie.
Oboje z Lutkiem, kiedy mieszkaliśmy te kilka lat w Cieszynie na przełomie lat 60. i 70., zrobiliśmy kurs przewodnika beskidzkiego i terenowego i działaliśmy w tutejszym kole.
Spotkałyśmy się w Czeskim Cieszynie. W czasach, kiedy mieszkałaś w Cieszynie, nie można było swobodnie przechodzić na drugi brzeg Olzy. W jakim stopniu więc znasz tę zaolziańską stronę regionu?
Faktycznie kiedyś by przejść, to trzeba było załatwiać sobie przepustki i przejście na drugą stronę nie było proste. Teraz nawet nie zauważa się, że przechodzi się przez granicę. Mam nadzieję, że uda mi się odnaleźć swoją kuzynkę. Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje. Nie widziałyśmy się tyle lat. Wyszła za mąż za Czecha, zamieszkała w Czeskim Cieszynie, ja w Bieszczadach i kontakt się urwał…
Tam, w Bieszczadach, też mieszkasz przy granicy. Jest duża różnica pomiędzy granicą tutaj, pomiędzy Polską a Republiką Czeską a tam, pomiędzy Polską a Słowacją i objętą wojną Ukrainą?
Oj tak. Restrykcje związane z pobliską granicą i jej przekraczaniem były w różnych czasach różne. Mieliśmy kontakty ze Słowakami węgierskiego pochodzenia. Na przykład w latach 90. przemycaliśmy na Słowację moją kozę. Była to wielka wyprawa, ze sporym ryzykiem. Ale udało się i znajomy mieszkający po słowackiej strony ją odebrał. Natomiast wcześniej były takie czasy, że do granicy w ogóle nawet nie można było się zbliżać. Szlaki turystyczne przykładowo w kierunku Przełęczy Użockiej były zamknięte. Teraz zresztą też są, wejść na Kińczyk można tylko od ukraińskiej strony. Porównując te dwa odległe od siebie regiony, to w Cieszynie żyje się o wiele łatwiej i taniej. Jest lepsze zaopatrzenie w żywność niż w Lesku i Sanoku. Nieporównywalnie lepsza jest tu komunikacja, w Cieszynie i okolicy działają liczne przychodnie lekarskie NFZ. A w Wetlinie na przykład nie ma poczty.
Wyjechałaś z naszego przygranicznego regionu w inny przygraniczny region. Czy wtedy, w tych latach 60. ubiegłego wieku była duża różnica pomiędzy życiem na pograniczu polsko-czechosłowackim a polsko-radzieckim?
W sumie i tu i tam nie wolno było swobodnie granicy przekraczać. Ale tam dodatkowo nie wolno było przebywać w pobliżu granicy. Miałam znajomego nadleśniczego i dyrektora Bieszczadzkiego Parku Narodowego na emeryturze, którzy wystawiali mi papiery, że prowadzę badania terenowe i dzięki temu mogliśmy chodzić po terenie przygranicznym oraz wejść do rezerwatów ścisłych. Ale nie wolno było przekraczać Sanu. Tak samo i obecnie. San w tzw „Worku Bieszczadzkim” jest płytki i ma zaledwie 3 metry szerokości.
O historii Chatki Puchatka i życiu Urszuli Wojda, wcześniej Pińczuk opowiada górski film dokumentalny „Śniła mi się połonina”. Miłego oglądania
Rozmawiała: indi