Sylwia Grudzień
E-mail: sylwia@zwrot.cz
Jadwiga i Łukasz Krukarowie mieszkają w Anglii od 15 lat. Tam urodziły się ich dzieci: Tymek (10 lat), Piotrek (8 lat) i Estera (6 lat). O języku, nie tylko ojczystym, rozmawia z nimi Sylwia Grudzień.
Czy używacie na co dzień języka polskiego? W jakich sytuacjach?
J.K.: Tak. Zawsze.
Ł.K.: W domu, w polskich sklepach, w pracy z kolegami i z koleżankami i z polskimi znajomymi.
J.K.: I w kościele, bo chodzimy do polskiego kościoła. Po polsku rozmawiam również z polskojęzycznymi dziećmi w szkole, w której pracuję. Są to przede wszystkim przedszkolaki, które gdy przyjdą do szkoły pierwszy raz, nie rozumieją angielskiego. Mogę z nimi rozmawiać po polsku. To się zmieniło, bo kilka lat temu nie mogłam, ale to się zmieniło dzięki mnie.
Ł. K.: Podmywamy fundamenty tożsamości kulturowej Brytyjczyków (śmiech)
Czyli rozwalacie im system, jak rozumiem? (śmiech)
J.K. i Ł. K.: Tak! (śmiech)
J. K.: Ale tak na poważnie, to są to naprawdę małe dzieci, które znają tylko język polski, bo taki wynoszą z domu. Dla nich to trudna sytuacja. Nie dość, że idą pierwszy raz do przedszkola, to jeszcze wszyscy mówią tam po angielsku. Ja im ułatwiam wejście w ten nowy świat, a wiadomo przecież, że prędzej czy później nauczą się języka angielskiego. Nie ma innej możliwości.
No właśnie wiem, że jeszcze kilka lat temu zabraniano Ci rozmawiać w szkole po polsku? Jak to się stało, że to się zmieniło?
J. K.: Wyszło to naturalnie. Nadal na początku roku mówią mi, żebym jak najwięcej mówiła po angielsku, a do polskich dzieci mówiła po polsku, a potem po angielsku. Robię tak, ale dzieci i tak chcą żebym do nich mówiła w ich ojczystym języku, bo czuja się przez to komfortowo. Rodzice też są zadowoleni, zwłaszcza, że dziecko wtedy czuje się lepiej i chętniej chodzi do przedszkola.
A czy zauważacie na przykład, że wasz język polski ubożeje przez to, że żyjecie w kraju anglojęzycznym?
Ł. K.: Oczywiście, że ubożeje. A ten kto twierdzi, że nie, to oszukuje samego siebie. Jak nie masz pełnego środowiska, to nie ma siły. Widzę to przede wszystkim w ortografii. Często się też łapię na tym, że chcę coś wyrazić, i lepiej mi to brzmi po angielsku niż po polsku. W niektórych sytuacjach angielski jest po prostu lepszy i wtedy zastępuję dane słowo świadomie słowem angielskim, na przykład ‘whatever’ (pol. wszystko jedno, bez znaczenia, wsio ryba). Ale na przykład wulgaryzmy po angielsku mi nie siedzą. Jak klnę, to nie po angielsku. Bo to nie ma sensu (śmiech). Wśród angielskich kolegów mam opinię osoby nieklnącej.
A czy jest Ci przykro z tego powodu, że Twój język ojczysty ubożeje?
Ł. K.: Ja to bardziej postrzegam w kontekście tego, że angielski po prostu wypiera język polski w pewnych sytuacjach. Ale tak ogólnie to jest mi chyba trochę przykro. Chociaż z drugiej strony patrzę już na to trochę inaczej. Anglicy są rozsiani po całym globie i jestem przekonany, że nikt lub prawie nikt nie martwi się o ich tożsamość kulturową i ubożejące słownictwo. Tutaj patrzy się na to w bardziej pozytywnym aspekcie – człowiek się rozwija, poznaje inne perspektywy, wzbogaca się kulturowo. A u nas jest jakieś martyrologiczne wręcz podejście dotyczące polskości i języka. Mieszkając za granicą możemy spojrzeć na pewne sprawy z zupełnie innej perspektywy, to naprawdę zmienia, ale czy koniecznie musimy się o to martwic?
Życie na pograniczu dwóch kultur rzeczywiście może zmienić naszą perspektywę. Czy przydarzyło Ci się kiedyś coś takiego, że zacząłeś się na nowo zastanawiać kim jesteś?
Ł. K.: Tak, jedno wydarzenie miało miejsce tydzień temu, a drugie parę lat wstecz. W zeszłym tygodniu zamówiłem sobie kebaba, gdy czekałem na swoje zamówienie, pewien Anglik tuż po mnie próbował zamówić swojego w bułce (użył po prostu słowa ‘roll’). Sprzedający z Bliskiego Wschodu był zbity stropu i pytał, czy ma mu go zawinąć. Nie mogli dojść do porozumienia, a mi się jakoś tak spontanicznie wyrwało głośno „we call it a cob”, co oznacza w gwarze nottinghamskiej po prostu bułkę. I to wystarczyło. Pan dostał co chciał, a ja stałem zaszokowany tym, co się wydarzyło: pomagałem rodowitemu Anglikowi dogadać się z obcokrajowcem i jeszcze do tego użyłem określenia ‘my’. Takiej przynależności z tym krajem nie okazałem chyba nigdy.
Druga wydarzenie miało miejsce, gdy wracaliśmy samochodem z Polski do Anglii. Angielski celnik zadał mi niewinne pytanie: „Jedzie Pan na wakacje czy wraca do domu?”. Na mojej twarzy w sekundę pojawiła się jedna wielka konsternacja, bo ja ani nie jechałem na wakacje, ani nie wracałem do domu! Wyraz mojej twarzy musiał mówić wszystko, bo celnik zmienił nieco pytanie i mogłem mu szczerze odpowiedzieć, że wracam z wakacji.
A czy zauważacie, że używacie kalek językowych?
Ł. K.: U siebie tego raczej nie zauważamy. Ale widzimy to u naszych dzieci. Na przykład Tymek mówi: „Mam drogę na zrobienie czegoś”. Ale tak naprawdę dopóki nie pojedziemy do Polski, to tego nie zauważymy. Dopiero w Polsce na nas czasami dziwnie patrzą, że mówimy po polsku, ale nie gramatycznie. A żeby było zabawniej, to tutaj mówimy po angielsku z polskim akcentem.
Czyli nie mówicie w żadnym języku dobrze? 😉
Ł. K. i Ł. K.: Tak! (śmiech)
A czy jest to ważne dla was, żeby zachować język polski?
Ł. K.: Tak, ze względu na dzieci jest to ważne. Dzieci, które znają dwa języki mają przewagę nad tymi, które znają tylko jeden język.
J. K.: Poza tym lepiej się uczą. Takie mam wrażenie. Piotrek uczy się już trzeciego języka, hiszpańskiego, jest mu o wiele łatwiej uczyć się kolejnego języka, bo zna już te dwa. Więc to jest bardzo ważne pod tym względem. Poza tym Tymka trzeba było nauczyć polskiego, żeby w ogóle zaczął mówić w innym języku.
Co w takim razie robicie, żeby zachować język polski, szczególnie jeżeli chodzi o dzieci?
J. K.: Na początku uczyłam dzieci języka polskiego metodą krakowską, w której uczy się czytać, mówić i pisać w jednym czasie. Tak uczyłam tylko Tymka, a pozostała dwójka się sama nauczyła. Gdy uczyłam najstarszego syna, młodszy się dosiadał i słuchał, ja go nigdy nie zmuszałam do nauki, a on sam, idąc do przedszkola w wieku trzech lat, zaczynał już czytać po polsku, trochę pisał. I on z wszystkich naszych dzieci potrafi pisać najlepiej po polsku. A córka również sama się uczy, najpierw uczyła się po angielsku, a potem tylko zapytała, jakie są różnice w zapisie między polskim i angielskim, i to wystarczyło.
A w jakim języku śnicie, myślicie?
Ł. K.: Swiczuję (śmiech). Raz myślę po polsku, raz po angielsku. A we śnie? Nie pamiętam….
J. K.: Tak, śnisz po angielsku! Mówiłeś kiedyś przez sen po angielsku.
A czy bilingwizm was wzbogaca?
Ł. K.: Ja coraz bardziej cenię sobie ten nasz bilingwizm. Drugi język to kolejna umiejętność przydatna w życiu. Gdybym zechciał teraz nauczyć się kolejnego języka, to widzę teraz, że takie uczenie się z domu nie ma sensu. Gdy rozmawiam z kolegami z pracy, to nie rozmawiamy o pogodzie, ale jest to już bardziej naturalna rozmowa. I po tylu latach życia tutaj ciągle widzę, że mam braki kulturowe. Oni na przykład odnoszą się w wyrażeniach do „Dr Who” z l. 70., a dla mnie to jest czarna magia. Wiem, że dużo nie wiem. Ucząc się w domu z podręczników, niewiele się można nauczyć.
Czyli musisz być zanurzony w tej kulturze, by móc się uczyć języka efektywniej?
Ł. K.: Może nie efektywniej, ale uczysz się inaczej. Jest to zupełnie inna jakość poznania.
Czy to było dla Was wyzwanie, żeby nauczyć dzieci języka polskiego? Dużo się słyszy, że Polacy w Wielkiej Brytanii rezygnują z mówienia do swoich dzieci po polsku?
Ł. K.: Mamy takich znajomych, że ona jest z Holandii, on jest z kraju hiszpańskojęzycznego, więc ich dzieci mają na wstępie trzy języki i jakoś nie ma z tym problemu. Ale mamy takich znajomych, gdzie oboje rodzice mówią po polsku, a dziecko mówi tylko po angielsku. Więc ono rozumie po polsku, ale nie mówi.
J. K.: Kiedyś nauczycielka w szkole powiedziała mi: „Wy uczcie mówić dzieci po polsku, a my ich już po angielsku nauczymy”. I tego się trzymamy (śmiech).
A czy czy zastanawialiście się, czy w ogóle uczyć dzieci języka polskiego? Czy od początku nie wchodziło w grę, żeby rezygnować z języka polskiego?
Ł. K.: Było to dla nas naturalne.
J. K.: Nigdy nie zakładaliśmy, że nasze dzieci mogłyby nie mówić po polsku.
Ł. K.: Gdy przyjechaliśmy tutaj, to dopiero zaczynaliśmy się uczyć języka angielskiego, więc wiedzieliśmy, że nie będziemy ich uczyć angielskiego z błędami, bo po co? Nigdy nie mieliśmy takich ambicji, żeby ich uczyć angielskiego.
J. K.: Oczywiście taka angielska szkoła była na początku dla nich szokiem. Widzę to po polskich dzieciach, które przychodzą do szkoły po raz pierwszy, jak mają 3 lata (a od czwartego roku życia szkoła jest już obowiązkowa). Przez pierwszy tydzień dzieci tylko płaczą, bo nie wiedzą, co się dzieje. Te dzieci nie potrafią wymówić nic po angielsku albo potrafią coś powiedzieć, ale są w taki szoku, że nic nie mówią. Mówią po polsku i płaczą, przez tydzień, miesiąc, dwa, trzy, a potem się przyzwyczajają i jest to dla nich naturalne.
A czy ta nauka idzie już potem szybko?
Ł. K.: Tak nauka angielskiego idzie bardzo szybko.
J. K.: Nieanglojęzyczne dzieci mają łatwiej z gramatykę, bo muszą się jej nauczyć od początku. Nie oszukujmy się, angielscy rodzice również uczą swoje dzieci języka ojczystego z błędami, i te dzieci muszą się tych błędów wyzbyć w szkole. Więc nieanglojęzyczne dzieci mają na dzień dobry bardziej poprawny język. Nie ma co się spinać z tą nauką języka angielskiego, bo to przychodzi samo.
Ł. K.: No bo to jest jeden z najprostszych języków świata.
Tagi: emigracja, język polski, Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego, Polacy w Wielkiej Brytanii
Komentarze