Krzysztof Rojowski
E-mail: krzysztof@zwrot.cz
WĘDRYNIA / Gościem tegorocznej edycji Biatlonu pod Jaworowym – wędryńskich amatorskich zawodów dzieci, młodzieży i dorosłych – był Łukasz Czapla. To pochodzący z Krakowa mistrz świata i Europy w strzelaniu do celów ruchomych, który prowadzi swoją szkołę strzelecką i trenuje młodych ludzi. W rozmowie ze „Zwrotem” opowiada o dzisiejszej młodzieży, szkoleniu, a także o wciąż niespełnionym celu, jakim jest start na igrzyskach olimpijskich.
„Dużo łatwiej jest szkolić kogoś niż siebie”
Słyszałem, że do uprawiania strzelectwa zainspirowała Cię Renata Mauer-Różańska, polska mistrzyni olimpijska z Atlanty i Sydney.
Łukasz Czapla: W pewnym sensie tak, ale złożyło się kilka kwestii. W tamtym czasie strzelectwo trenowała też moja mama i to ona zaprowadziła mnie na strzelnicę. A ścieżki moje i Renaty Mauer się przecięły – byliśmy razem na Mistrzostwach Europy czy Mistrzostwach Świata.
Pytam o inspirację, bo zastanawiam się, czy dla współczesnych dzieciaków taką zachętą do uprawiania sportu też są utytułowani sportowcy, tacy jak Ty. Czy na przykład prędzej się zainspirują Yusufem Dikeçem, którego postawa na ostatnich igrzyskach stała się viralem w mediach społecznościowych.
Media społecznościowe oczywiście wpływają na psychikę młodych ludzi i trudno porównywać współczesną młodzież z moim pokoleniem, gdy byliśmy w tym samym wieku. My nie byliśmy bodźcowani taką ilością treści w internecie.
Oczywiście, młodzi znają Yusufa Dikeça. Wiedzą, że to „ten wyluzowany koleś z igrzysk”. Tylko wiedzą to tylko z virala, a przecież Yusuf strzela dużo dłużej na profesjonalnym poziomie, niż ja trenuję. Jest utytułowanym zawodnikiem, a rozpoznawalność zawdzięcza jedynie krótkiemu filmikowi, który poniósł się po sieci.
Renatę Mauer też znają, ale raczej po prostu wiedzą, że ktoś taki był. Widzę jednak, że – mówiąc nieskromnie – autorytetem dla nich jestem ja. Jeżdżę z nimi na zawody, startuję, mają mnie na co dzień i widzą moje problemy, wzloty, upadki, zwycięstwa, porażki.
Masz na swoim koncie medale Mistrzostw Świata, Europy, prestiżowych zawodów. Strzelanie do celów ruchomych, w którym się specjalizujesz, nie jest jednak dyscypliną olimpijską – po raz ostatni w programie igrzysk znalazło się w 2004 roku w Atenach.
Jest to dla mnie pewna bolączka. Cały czas walczę, by pojechać na igrzyska, więc poza trenowaniem młodzieży w moim klubie sam też ćwiczę. Wiem już, że dużo łatwiej jest szkolić kogoś innego niż siebie.
W tym roku są mistrzostwa świata w Kairze, więc myślę, że jeszcze ostatniego słowa nie powiedziałem. Dobrze się czuję i chciałbym tę moją karierę spuentować startem na igrzyskach. Kilka lat temu zacząłem strzelać z broni krótkiej – tej samej, co Dikeç – ale dojście do odpowiedniego poziomu zajmuje trochę czasu. Myślałem, że będzie to prostsze.
Droga na Igrzyska
A co trzeba zrobić, by się zakwalifikować?
W polskim strzelectwie ta droga jest mocno utrudniona. Trzeba w cyklu olimpijskim startować w pucharze świata, w mistrzostwach Europy i świata i zajmować tam czołowe miejsca. Nie ma normy wynikowej – gdyby była, prawdopodobnie już dawno bym miał za sobą start. Trzeba zająć miejsce w pierwszej trójce w konkretnych zawodach.
Jak udaje Ci się łączyć te wszystkie obowiązki? Z jednej strony pogoń za sportowymi marzeniami, z drugiej – prowadzenie szkoły, rodzina, dzieci.
Nie jest łatwo. Brakuje czasu, bo trzeba prowadzić treningi, być też często rusznikarzem, naprawiać broń, pisać projekty o pozyskanie środków, a to wszystko mocno absorbuje. Gdy byłem tylko zawodnikiem, to przychodziłem na trening, prosiłem o amunicję, tarczę i wiedziałem, co mam robić. Teraz już tak nie jest – to ja muszę myśleć, skąd wziąć pieniądze na to wszystko. I dopiero później myśleć o swoim starcie na igrzyskach. Myślę jednak, że jest to cel, który uda mi się zrealizować.
Mam nawet takie postanowienie noworoczne, że wszystkie formalności będę załatwiał na bieżąco. By nie robić sobie samemu kłopotów i siedzieć po nocach nad dokumentami. Na razie się udaje (śmiech).
Podróże małe i duże
Swego czasu założyłeś też fundację i w 2015 roku pojechałeś rowerem z Krakowa do Paryża, by zbierać pieniądze na cel charytatywny. Masz w planie podobne wyprawy?
Założenie fundacji było dość spontaniczną akcją mającą na celu pomoc młodzieży i osobom potrzebującym. Zebraliśmy sporo środków, kupiliśmy potrzebny sprzęt medyczny. Pracowaliśmy wtedy za darmo, zorganizowaliśmy dwie takie wyprawy rowerowe – do Gdyni i Paryża. Chciałbym odkurzyć rower i kiedyś to powtórzyć, ale zwyczajnie brakuje czasu.
Ale do Wędryni udało się przyjechać (śmiech).
Tak, moja żona od kilku lat współpracuje na płaszczyźnie biznesowej z żoną Janusza (Sikory – dop. red.). Nasza rodzina jest zakręcona na punkcie sportu, więc jeśli możemy przyjechać, zapisać dzieciaki na zawody, zobaczyć coś nowego, to bardzo chętnie wpadamy.