Czesława Rudnik
E-mail: redakcja@zwrot.cz
– Ludzie mogą wątpić w to, co mówisz, ale uwierzą w to, co robisz – to refleksja, która nasuwa się polskiemu misjonarzowi ks. Władysławowi Krzywdzie, kiedy wspomina okres spędzony w Afryce. Przez 22 lata pracował w Kongu (Demokratyczna Republika Konga, dawniej Zair), obecnie jest na misji w Belgii.
– Żeby mówić człowiekowi o Bogu – opowiada – trzeba najpierw rozwiązać jego problem. Trudno bowiem jest osobom głodnym i chorym słuchać nauki o Królestwie Niebieskim. Pracując w Kongu, byłem wśród tych ludzi autentycznie. Przy ołtarzu stałem zawsze przed nimi, a tu byłem po prostu wśród nich. Uczestniczyłem w pracy duszpasterskiej w buszu, wędrowałem od wioski do wioski, sprawując eucharystię, odwiedzając chorych. Razem z tubylcami budowaliśmy kaplice, szkoły, ośrodki zdrowia.
– Nasze ośrodki misyjne były miejscami, gdzie ludzie udawali się ze swoimi problemami, bo wiedzieli, że misjonarz im pomoże. Tak więc przychodzili, by przesłać pieniądze dla swoich dzieci, które studiowały w Kinszasie, stolicy Konga, wysłać wiadomość do rodziny o śmierci kogoś bliskiego, po to, by zrobić trumnę, zmielić kukurydzę czy maniok, naostrzyć narzędzia, zespawać połamane rowery, będące dla nich często jedynym środkiem transportu. Dzieci przed rozpoczęciem zajęć w szkole kupowały tu zeszyt czy długopis. Mieliśmy stolarnię, gdzie produkowaliśmy meble, drzwi, okna. Misja była więc obecna w ich życiu w naturalny sposób, była jego częścią.
– Pamiętam, jak pewnego dnia musiałem transportować chorego z pokaleczoną twarzą. Dwóch mężczyzn z tej samej rodziny poszło na polowanie do lasu. Jeden z nich, słysząc szmer w zaroślach, oddał strzał. Nabój, skonstruowany z małych kuleczek, utkwił w twarzy drugiego. Miejscowy infirmarz (opiekujący się chorymi) odesłał chorego na misję. Tylko operacyjnie można było powyciągać te kuleczki. Pojechałem z nim wraz z pielęgniarką do szpitala. 75 km samochodem jechało się 4 godziny. Zostało nam do przejechania 20 km, kiedy siostra poinformowała, że chory zmarł. Zawróciliśmy do wioski. Nagle „zmarły” poprosił o wodę do picia. Zawróciliśmy ponownie. Pacjent przeżył, wyzdrowiał, ale stracił jedno oko. Gdyby nie udzielona pomoc, na pewno umarłby w wiosce, a rodzina pozostałaby skłócona.
Wy dajcie im jeść
– Głód i niedożywienie to element tamtejszej codzienności. Miejscowa ludność uprawiała tradycyjnie maniok, na zbiory trzeba było czekać 9-12 miesięcy. W plemieniu Ekonda, gdzie rozpocząłem i zakończyłem pracę misyjną, uprawiano ziemię metodami tradycyjnymi. Wiele dzieci umierało z głodu i niedożywienia. Powoli wprowadzaliśmy nowy system uprawy grochu, kukurydzy, ryżu i orzeszków ziemnych. Zbiory były już po 3 miesiącach. Mąka kukurydziana okazała się doskonałym pożywieniem dla dzieci. W czasie, kiedy czekano na zbiory manioku, można było jeść groch, kukurydzę, ryż.
Tymczasem wśród miejscowych panowało silne przywiązanie do upraw tradycyjnych, z dziada pradziada, jak wspomniany maniok. Pewnym urozmaiceniem były ananasy, sadzone między maniokiem albo rosnące dziko, oprócz tego banany i makembe (duże banany, nie były słodkie, więc można było je jeść z mięsem lub same) czy patate douce (słodkie ziemniaki).
W niektórych wioskach uprawiano także orzeszki ziemne. Tam, gdzie nie było tego zwyczaju, na pytanie „dlaczego” ludzie odpowiadali: bo nasi przodkowie tego nie robili. To było ich tłumaczenie, które sami uważali za oczywiste. By zmienić coś, co mogło poprawić warunki ich życia, niemal na każdym kroku trzeba było najpierw przebijać się przez mur tradycyjnej mentalności, przekonywać, że to przyniesie im korzyść. Ludzi żyjących w buszu niełatwo przekonać samą teorią. Muszą zobaczyć pewne rzeczy na własne oczy.
Pewien agronom, Belg, przyjeżdżał regularnie do naszych wiosek, tłumaczył, że można uprawiać inne rośliny i żyć lepiej. Sam skupywał od ludzi groch, soję, kukurydzę. W końcu zrozumieli, że z nowych upraw mogą wyżywić rodzinę, nadwyżkę sprzedać, a pieniądze przeznaczyć na własny użytek. Była to taka nasza powolna, cierpliwa praca u podstaw, stopniowo, powoli, ale do celu.
Rola kobiet
– Sposób przygotowania pola pod uprawy był bardzo pracochłonny. Trzeba było najpierw wyciąć drzewa i spalić je, ze względu na ciężki charakter pracy było to zadaniem mężczyzn. Wysoka wilgotność zapobiegała pożarom lasu. Duże drzewa ścinano siekierami i maczetami; ostrzenie narzędzi odbywało się na misji na ostrzałce napędzanej agregatem prądotwórczym. Dopiero później wychodziły kobiety z motykami, żeby przygotować teren pod uprawę. Każda rodzina początkowo pracowała sama, więc obsadzenie pojedynczego pola trwało długo. Na to również znalazła się rada.
Organizowaliśmy kobiety w specjalne grupy Bamama Catholiques. Głównym celem była promocja socjalna kobiet, ułatwienie im życia, zapoznanie z nowymi metodami żywienia, higieny i uprawy. Siostry Miłosierdzia, które pracowały na naszych misjach, organizowały dla nich kursy gotowania, szycia, pielęgnacji dzieci. Kobiety miały swoje regularne spotkania, swój program prac, a także włączały się bezpośrednio w życie kościoła – sprzątały w każdą sobotę, a podczas liturgii śpiewały w chórze parafialnym czy czytały „Pismo Święte”.
W przypadku angażowania ich w nowy system pracy pomysł był prosty: Każda kobieta musiała mieć własne, przypisane pole, za które niejako była odpowiedzialna, ale efektywność opierała się na idei wzajemnej pomocy. Obsadzenie całego pola przez jedną kobietę trwałoby zbyt długo, ale kiedy wyszło ich 20, zadanie ukończono w jeden dzień.
Zazwyczaj szły do pracy wcześnie rano, a dzieci do szkoły na godz. 8. Z tym, że we wtorki nikt nie pracował w polu, to był dzień poświęcony przodkom. Tak było w plemieniu Ekonda. Kobieta wracała do domu po południu, niosąc zawsze na plecach duży kosz z maniokiem albo z mpodndu (liście manioku), które przygotowywała po powrocie jako posiłek dla rodziny. Przyrządzano je z olejem palmowym, czasem w środku były kawałki suszonej ryby, spożywano je z kwanga (ugotowane korzenie manioku).
Kobiety w Kongu pracują więcej niż mężczyźni, również te brzemienne. Pamiętam jedną z nich. Widziałem, jak rano szła pracować w pole, a wieczorem rozeszła się wieść, że urodziła dziecko w misyjnym szpitalu. Kobiety są tam bardzo odporne i silne fizycznie.
Aby byli jedno
– W codziennej pracy spotykaliśmy się z różnymi podziałami i formami stratyfikacji miejscowej ludności. W plemieniu Ekonda istnieją 2 grupy społeczne: nkundu i pigmeje.
Pigmeje mieszkają zawsze na początku lub na końcu wioski i są niewolnikami nkundu. Pracują na ich polach za darmo albo za marne grosze. Świetnie znają się na polowaniu, ale jeśli upolują w lesie zwierzę, nie mogą sami skonsumować, muszą przynieść je do swojego właściciela nkundu. Ten zabiera większą część, a resztę daje pigmejowi. Nkundu nie mogą spożywać jedzenia przygotowanego przez pigmeja. Uważają ich bowiem za brudasów i brzydzą się nimi. Te 2 grupy żyją w społecznej separacji. Oczywiście, nie może być nawet mowy o małżeństwie pomiędzy ich członkami. Pigmeje nie uprawiają pól, żyją wyłącznie z tego, co daje natura, dlatego znają wszystkie tajemnice lasu.
Praca ewangelizacyjna wśród tych ludzi nie była łatwa. Przychodzili do kościoła, ale zawsze zajmowali ostatnie miejsca. Zdarzały się wioski zamieszkałe przez samych pigmejów, ale katechistą, czyli odpowiedzialnym za wspólnotę kościelną, był w nich i tak nkundu. Trudno było znaleźć wśród nich kogoś, kto umiał czytać i pisać. Dzieci pigmejów chodziły do szkoły tylko w sezonie deszczowym, gdy przestawało padać, zamiast do szkoły szły łowić ryby.
Pracowałem również z tą grupą ludzi. Pamiętam zwłaszcza jedną kobietę, mama Cécile, która umiała czytać, pisać, nawet szyć, była w szkole prowadzonej przez Siostry Miłosierdzia. Kiedyś zapytała mnie, dlaczego Bamama Catholiques są tylko dla kobiet nkundu, a dla nich nie. Powiedziałem, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zorganizowała chętne pigmejki, by razem pracowały, uprawiały pola, sadziły maniok, kukurydzę itd. Po kilku tygodniach powstała grupa Bamama Bakanja.
Nazwa nie była przypadkowa. Izidor Bakanja (1885-1909), Kongijczyk, pracował u białego kolonizatora jako kucharz. Został wychłostany za to, że codziennie odmawiał różaniec, nosił szkaplerz Matki Bożej, który otrzymał na chrzcie św., i głosił Dobrą Nowinę. Podczas chłosty użyto bicza zakończonego gwoździami. Biczowanie i umieszczenie go na 4 dni w wędzarni kauczuku stanowiło początek jego męczeńskiej, 6-miesięcznej agonii, spowodowanej infekcją ran. W 1994 r. podczas I Specjalnego Zgromadzenia Synodu Biskupów poświęconego Afryce został ogłoszony błogosławionym.
Te pigmejki utożsamiały się z nim, też czuły się poniżane przez nkundu. Zaczęły się do niego modlić, przychodziły na misję po wsparcie duchowe, a teraz również, jak Bamama Catholiques, chciały wspólnie pracować. Uważały się za chrześcijanki, więc zaproponowały także swój udział w kościele, w sobotę sprzątały, a w niedzielę przychodziły na mszę św. Uderzała zwłaszcza solidarność, którą między sobą zbudowały. Teraz czuły się wartościowymi członkami wspólnoty, czuły się docenione. Dzięki temu łatwiej było do nich dotrzeć, przekazać pewne wartości wiary czy po prostu uświadomić im, że są stworzone na obraz Boży. Na co dzień słyszały tylko wyzwiska ze strony nkundu, że są nyama – zwierzętami. To zaangażowanie było jak ich osobista manifestacja tego, że też coś potrafią zrobić i mają swoją wartość.
W stronę cywilizacji
– W XX w. ważną rolę zaczęły odgrywać środki masowego przekazu. Kościół idzie z duchem czasu i używa ich do głoszenia ewangelii. Każdy środek jest dobry, by dotrzeć do człowieka. W Kongu w 2003 r. zakupiliśmy na naszą misję antenę satelitarną. Wieczorami chętnie sami zasiadaliśmy do wiadomości, ale inni też przychodzili na telewizję. Rozpoczęliśmy nawet „profesjonalne” projekcje. Dzięki aparatowi do powiększania obrazu na białym prześcieradle wywieszonym w drzwiach wejściowych wszyscy mogli oglądać wiadomości, mecze piłkarskie i ciekawe reportaże z Afryki. Ten kontakt z inną rzeczywistością wpływał na ich mentalność i zmieniał sposób myślenia. Byli dumni, chwalili się przed ludźmi z innych misji, że mają telewizję.
Kiedy zmarł papież Jan Paweł II, nagrałem jego pogrzeb, a potem odbyła się projekcja. Ludzie szli pieszo 20 km, żeby zobaczyć pogrzeb papieża. Byli zdziwieni słowami komentatora, że nie pozostawił żadnych bogactw. W mentalności afrykańskiej jeśli ktoś sprawuje ważny urząd, to jest to człowiek bogaty i ma wiele dóbr materialnych.
W 2002 r., przebywając na urlopie w Polsce, zakupiłem na naszą misję laptop i cyfrowy aparat fotograficzny. Komputer wykorzystywałem m.in. do redagowania gazetki misyjnej. Pisałem o programie pracy, podawałem kalendarz wizyt w buszu, zamieszczałem zdjęcia m.in. z chrztów, ślubów. To były zaledwie 2 strony informacji, ale niezwykle ważne dla tych ludzi. Jej prestiż podnosił fakt, że była to jedyna forma gazety, z którą ludzie mieli styczność w buszu. Czytali ją wszyscy.
Aparatem cyfrowym robiłem też zdjęcia formatu paszportowego potrzebne do świadectwa maturalnego. Do najbliższego fotografa trzeba było iść pieszo 180 km, a zdjęcia były drogie. Kongijczycy lubią sobie robić zdjęcia, ale też po prostu lubią je mieć. Rodzice często przychodzili fotografować się ze swoimi dziećmi. Pary małżeńskie, które zawierały związek w kościele, chciały mieć pamiątkę i też prosiły o zdjęcia.
(„Zwrot”, 2012, nr 3)
Tagi: Kongo, misjonarz, Wydziobane