Halina Szczotka
E-mail: halina.szczotka@zwrot.cz
– Znosz tu kogo?
– Ni.
– Teraz to je moderni…
Siwe oczy, które widziały już w życiu niejedno, rozglądają się niepewnie po sali.
– Ale dobrze było.
– Ja, kiejsi było dobrze.
Dwaj starsi panowie siedli w ławkach, które na co dzień dźwigają na sobie ciężar rozłożonych książek i zeszytów. Obco się starsi panowie czują i jakby niepewnie, bo kiedy chodzili do tej szkoły, to wszystko było inaczej, pisali chociażby rysikiem na drewnianych „tabulkach” no i…
– Ławy były jak w kościele, tak przez klasę szły – przypomina sobie Józef Drong, dziewięćdziesięciolatek, najstarszy spośród żyjących absolwentów szkoły w Gródku, która 4 i 5 grudnia uroczyście świętowała 120-lecie istnienia w postawionym przy „cysarskij ceście” budynku.
– Chodziliśmy wtedy do szkoły boso. Od maja, albo niekiedy od kwietnia aż do listopada się chodziło boso – dodaje Stanisław Łupiński.
Dla Józefa Stanisław to „małolat”, bo urodzony trzy lata później. Drong już dawno umiał czytać, pisać i rachować, kiedy mały Stasio po raz pierwszy przyszedł do gródeckiej szkoły. A było to w 1934 roku.
– Tu były cztery klasy, czworo nauczycieli. Kierownik Paweł Heczko, który był moim sąsiadem na Zapłociu, potem była pani Januszewska, nauczyciel pan Emil Eisenberg i Franciszek Kupka. Kupka mnie uczył w pierwszej klasie, tu z koleżanką Ewą – Łupiński kieruje wzrok na siwiuteńką babunię, która potakuje mu z uśmiechem głową. – My chodzili razem.
Pierwszy dzień jubileuszu polskiej szkoły w Gródku był zorganizowany specjalnie dla dawnych pracowników, ale przede wszystkim dla absolwentów, którzy w tym właśnie budynku stawiali pierwsze kroki w świecie dorosłych, w tajemniczym świecie liter i cyferek, w którym przyszło im do dziś pozostać. Genius loci tego budynku wywołał wspomnienia. Zobaczyli, niektórzy po wielu wielu latach, swoje dawne, jakże odmienione sale lekcyjne, a także z trudem usiłowali się rozpoznać na starych fotografiach, które stanowiły obok świadectw, podręczników i szkolnych ławek główne eksponaty na okolicznościowej wystawie.
– W drugiej klasie, kiedy nas uczyła pani Januszewska, były dwa roczniki, drugi i trzeci – kontynuował swoją opowieść Łupiński. – I teraz to nie wiem, czy to było w drugim czy w trzecim, ale jedna z dziewcząt powiedziała: „mogym łodewrzić to łokno?”. Bo było ciepło wtedy. A pani nauczycielka na to: „Nie mówi się ‘łokno’, mówi się ‘okno’”. „Aha, to my bedziemy mówić ‘okieć’”. Do dziś dnia pamiętam nawet, która to była, ale nie powiem nazwiska. Śmiech.
– Przedtem chodziłem do przedszkola tam obok, w 1931 roku. Byłem chyba jednym z pierwszych uczniów tego przedszkola. Pani Helena Buzkówna była kierowniczką, jak to wtedy mówiono „mistrzyni”, a do niej się zalecał pan nauczyciel Kupka. Pamiętam żeśmy byli na podwórzu, a pan nauczyciel przyszedł niby kontrolować, a zaglądał do okna do tej pani nauczycielki i się z nią tam domawiał.
– A jeszcze powiem jak Kupka chodził tam do tej szkółki – włączyła się do wspomnień koleżanka Łupińskiego, Ewa Sztefkówna. – Zostawił nas po nauce. No i dobre. My czakali i czakali, pana nauczyciela nie było. My do płaczu. Wieszoki to były w klasie, nie w sieni, a my za tymi wieszokami stały a płakały. No i pan nauczyciel się wrócił i mówi: „co tu robicie?”, a bo my nic nie zrobili, a my są po nauce. A on mówi, „no to jo se wybroł piękne aniołki”. Bo się łodgrywało każdym rokiem jasełka takie na święta, a my mieli być za aniołki. Więc on prawi, jo se wybroł piękne aniołki, a one mi tu płaczą. A my tu mieli zostać, poczkać, a on tam se… dłóżyj pomówił.
I znów salwa śmiechu. Dorośli chyba nigdy nie za bardzo są świadomi, co potrafią dostrzec dzieci, zapamiętać i powtórzyć po osiemdziesięciu latach.
Ale pan nauczyciel wychodził sobie, co miał wychodzić, bo jak wspomina szkolna kronika –której fragmenty odczytywał podczas części oficjalnej w gospodzie „U Burego” dyrektor Kazimierz Cieślar – „dnia 21 listopada 1936 odbył się ślub nauczyciela tutejszej szkoły Franciszka Kupki z mistrzynią przedszkola w Gródku Heleną Buzkówną”. Czego te 120-letnie mury nie widziały…
W piątek jak i sobotę można było usłyszeć i o zamarzniętych wychodkach, i o złodziejach, którzy w 1934 roku „zabrali z kasy sześć koron i wstążkę do mierzenia”, i o akademii ku czci prezydenta Masaryka. Jednak główną jubileuszową atrakcją było widowisko w wykonaniu dzieci. W wyzbytym typowego dla takich okazji patosu przedstawieniu, w zręcznej kabaretowej formie ukazana została historia i współczesność gródeckiej placówki.
Otóż uczniowie z 2015 roku odbywają podróż wehikułem czasu i spotykają się ze swoim rówieśnikami sprzed ponad wieku. I dzielą się swoimi wrażeniami, porównują co się zmieniło, a co zostało po staremu.
– W klasie nas było kupa – tłumaczy przybyszom z XXI wieku dziewczynka. – Nikiedy aj pindziesiónt. Ławki były drzewiane, a na każdej był kałamarz z atramyntym. Uczyli my sie pisać, rachować i czytać. A kto nie uważoł, tego nauczyciel upómnioł dutkami. W dómu my się nigdy nie prziznali, bo by my dostali jeszcze roz.
– Tak nas jest teraz w klasie piętnaście – odzywa się współczesna uczennica – na ławce mamy komputer, a uczymy się ściągać różne informacje z internetu. Nauczyciel nas nijak nie upomina, bo się boi, że go tata z mamą dają do sądu.
– A w jakim języku przebiega nauka? – pada pytanie od jednego z chłopców.
– Na razie jeszcze ciągle w języku polskim, ale nie wiadomo jak długo, bo mocno wciska się język czeski i angielski.
– To znaczy, że naszej kultury, pieśniczek i tańców już ni ma?
– No są, ale tym się interesują już tylko nieliczne zespoły… – i pokazuje na przygrywającą kapelę „4 Smyki” z Wędryni, a nie z Oldrzychowic, jak niektórzy sądzą.
Śmiech dzieci i dorosłych. Bo te słowa, choć wypowiedziane żartobliwie, dokładnie opisują kondycję polszczyzny na Zaolziu.
– A u nas w szkole niedawno pojawiły sie wszy – odzywa się dziewczynka z naszej epoki powszechnej sterylności. – Wiecie co to jest?
– No jasne! To są chroboki, co żyją we włosach – słychać odpowiedź „o wiek starszej” uczennicy.
– Dziecka! – w głosie młodego aktora słychać przerażenie. – To znaczy, że za tych sto roków do czasów dzisiejszych dochowały się tylko wszy! Inaczy wszystko się zmieniło…
Nie zabrakło też odniesień i do gródeckiej rzeczywistości. Otóż „przed stoma rokami” na czele gminy…
– …stoł fojt, kiery pilnowoł porządku i wspólnie z Radą Gminy podejmowoł różne decyzje…
– A też te decyzje były takie, że im mało kto rozumiał? – na te słowa obecny na sali wójt Robert Borski roześmiał się serdecznie.
– Ludzie byli kiedyś o wiele skrómniejsi i do szczęścia wystarczyło im niewiele.
– Za to dzisiaj sie nic nie godzi. Nie ma drogi – jest źle. Buduje sie nową drogę – też jest źle.
A na zakończenie występów dzieci zwróciły się nie tyle do siebie, co raczej do zebranej publiczności.
– Pokażemy wam i obecnym na sali widzom naszą przyszłość… oto nasi przedszkolacy.
Bo do gródeckiego przedszkola zapisywanych jest sporo dzieci i to nie tylko z Gródka, ale i sąsiednich miejscowości. Uczęszcza doń i wnuczka Jana Ryłki, prezesa PZKO, który był obecny na jubileuszu, a do „Słonecznej Szkoły” chodzi również dziecko posła do czeskiego parlamentu Karela Fiedlera.
– Procentowo do naszej szkoły, jak i do innych polskich placówek na Zaolziu, najwięcej dzieci posyła inteligencja – mówi dyrektor Cieślar i zaprasza do obejrzenia gmachu-jubilata. A to jest nadzieja, że uroczystości 120-lecia nie będą ostatnimi w murach gródeckiej szkoły. I że życzenia wicekonsul Marii Kovacs „szkoło trwaj” spełnią się jak najbardziej.
(ÿ)
Tagi: jubileusz szkoły w Gródku, Kazimierz Cieślar, konsul Maria Kovacs, PSP Gródek