Rok temu na ostatniej stronie styczniowego drukowanego „Zwrotu” opublikowaliśmy dwie przepustki uprawniające do bezpłatnego przejazdu z Gdyni do Cieszyna wydane w marcu 1946 roku na Annę i Gustawa Sedlaczków.

    Następnie w lutowym numerze ukazał się szerszy artykuł na temat pamiątek rodzinnych córek państwa Sedlaczków – Janiny Procner, Danuty Niedoby i Emilii Rzońcy. Historia miłości rodziców moich rozmówczyń była dla nas na tyle poruszająca, że postanowiliśmy wrócić do niej w formie filmiku, który mogą państwo obejrzeć poniżej.

    Przypominamy również artykuł opublikowany w lutym 2023 roku w drukowanym numerze „Zwrotu”:

    Nasze spotkanie w sprawie pamiątek rodzinnych wypadło kilkanaście dni przed rocznicą wyzwolenia niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. 27 stycznia jest szczególnym dniem nie tylko dla żyjących jeszcze Ocalonych, ale też dla ich rodzin. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ historia państwa Sedlaczków jest nierozerwalnie związana z największym koszmarem II wojny światowej.

    Rodzice moich rozmówczyń, Anna Sedlaczek z domu Kabot (1917-2002) i Gustaw Sedlaczek (1918-1952), byli narzeczeństwem już przed wojną. Gustaw został aresztowany już 13 października 1939 roku. I od tego czasu aż do końca wojny przebywał w niemieckich obozach koncentracyjnych – najpierw w Sachsenhausen, a później Neuengamme. Z kolei Anna została aresztowana 1 sierpnia 1942 roku. Była więziona w Cieszynie i Mysłowicach, a następnie w grudniu tego samego roku przewieziono ją do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau.

    Gustaw Sedlaczek pracował przed wojną w „Dwójce”, czyli Oddziale II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego – komórce zajmującej się wywiadem i kontrwywiadem. Natomiast Anna Kabot, jak sama napisała w swoim życiorysie, po wybuchu wojny zaangażowała się w ramach pogotowia harcerskiego w pomoc rodzinom policjantów i wojskowych, które zostały bez środków do życia. Później działała w wywiadzie i zbierała pieniądze na rzecz Związku Odwetu oraz Związku Walki Zbrojnej. Zajmowała się również kolportażem prasy i ulotek.

    Mamusia miała zawsze obiektywne spojrzenie na zło, które wywołuje wojna

    Pytam moje rozmówczynie, jak rodzice znaleźli się w obozach koncentracyjnych? – Jeżeli chodzi o tatę, w domu otwarcie się mówiło, że sąsiad poszedł na gestapo i powiedział, że tatuś jest polskim studentem. W ten sposób odegrał się na ojcu Gustawa, który w 1938 roku „był wielkim Polakiem”. Sąsiad powiedział też, że nasz tatuś ma broń. Co potwierdziła – zupełnie nieświadoma tego, co robi – jego chora na demencję starczą babcia. Chciała się wnukiem pochwalić i pokazała gestapo, gdzie wnuk strzelał z broni. W ten sposób tatuś trafił do obozu. Wiadomo było, że na ludzi z wywiadu Niemcy polowali, natomiast nigdy nie doszli do tego, że tatuś pracował w „Dwójce”. Gdyby to wiedzieli, zabiliby go na miejscu. Tata nie zdążył w czasie wojny pracować w żadnej organizacji, bo go schwytali w październiku – wspomina pani Emilia, najmłodsza z córek państwa Sedlaczków.

    – Nie wiadomo dokładnie, jak to się stało, że mamę złapali. Mamusia mówiła, że ją zamknęli z powodu uciekiniera, któremu dała ubranie, a którego później złapali Niemcy. Już na gestapo w Cieszynie wsypał ją prawdopodobnie znajomy o nazwisku Potysz, oskarżany o działania przeciwko Niemcom. Doszło do takiej sytuacji, że podczas przesłuchania mamusi przyprowadzili zmaltretowanego Potysza i on powiedział do mamy: Pani Aniu, niech się pani przyzna. Mamusia się wtedy załamała i powiedziała, że go zna – pani Emilia przywołuje opowieść swojej mamy.

    Pani Anna z kolei dodaje po chwili namysłu: – Ale mama zawsze powtarzała, że gdybyście go widzieli, to nie mielibyście mu tego za złe, że mnie wydał. Był tak zmaltretowany.

    – Mamusia miała zawsze obiektywne spojrzenie na zło, które wywołuje wojna. W Łomnej była jedna kobieta, której męża zabili partyzanci na jego własnym podwórku. Był policjantem, pewnie oskarżali go, że był konfidentem. Tego dokładnie nie wiem, ale mamusia mówiła, jakie to było straszne przeżycie dla tej kobiety i ich dzieci. Podkreślała, że wojna często wyzwala najgorsze instynkty u ludzi – pani Emilia wspomina słowa mamy.

    Pani Annie przypomina się natomiast historia, gdy mama wiozła walizkę z bronią z Cieszyna w kierunku gór. Przysiadł się do niej w pociągu jakiś Niemiec. Gdy wysiadali, pomógł jej dźwigać ciężką walizkę. Na szczęście mamie udało się zachować zimną krew.

    Kolczyki należące do Anny Sedlaczek, które „wróciły” do domu wcześniej niż ich właścicielka

    Kolczyki wróciły do domu po zakończeniu wojny prędzej niż ich właścicielka

    W pewnym momencie pani Janina wyciąga puzderko w kształcie serca, w którym trzyma złote kolczyki z niebieskim oczkiem. Kolczyki te są wyjątkowo cenną pamiątką po mamie. – W więzieniu w Cieszynie mamusia musiała oddać te kolczyki do depozytu. Nie mogła ich jednak wyjąć, bo przyrosły jej do uszu. Grożono, że te kolczyki jej wyrwą. Ale w końcu udało się je wyjąć. Ja i Danusia do dzisiaj nie nosimy kolczyków. Emilia przebiła sobie uszy, gdy była już dorosła. Jak mam potrzebę, noszę klipsy – podsumowuje pani Janina.

    Jednak najbardziej niezwykłe w tej historii jest to, że te kolczyki wróciły do domu po zakończeniu wojny prędzej niż ich właścicielka. Trafiły do rodziców pani Anny za pośrednictwem strażniczki więziennej i sąsiada o nazwisku Polok.

    W październiku 1942 roku Annę Kabot przewieziono do więzienia w Mysłowicach. Na szczęście już w więzieniu w Cieszynie dowiedziała się, że ma się wystrzegać więźniarki konfidentki Wandy Żak. – Gdy tylko mama przyjechała do Mysłowic, dowiedziała się, która to jest więźniarka. Tamta więc nie miała już szans, żeby wyciągnąć z niej jakieś informacje. Mogła jedynie stwierdzić, że nasza mama to „głupiutkie stworzenie z Kocobędza, które nie wie, dlaczego znalazło się w więzieniu”. Dzięki temu mama dostała karę dożywocia, a nie śmierci. Mama nigdy nie oceniała takich ludzi jak Wanda Żak – którą przyłapano, jak przewoziła broń, więc potem robiła wszystko, żeby się uratować. Nikt nie wie, jakby się zachował w jej sytuacji – wspomina pani Emilia.

    Gustaw Sedlaczek cudem ocalał. Przetransportowano go z Cap Arcony na ląd jeszcze przed alianckim bombardowaniem, ponieważ potrzebowano pielęgniarza w Lubece

    Auschwitz-Birkenau był przedsionkiem piekła

    Do Auschwitz przewieźli ją już w grudniu 1942 roku. – Gdy mama trafiła do Birkenau, to stwierdziła, że nie przeżyje dwóch miesięcy. Wrzucono ją na blok, gdzie się wszyscy pchali po jedzenie, w błocie, zimnie… Gdy już się dopchała, to się okazało się, że nie dostanie jedzenia bez miski. Dopiero zaopiekowała się nią jakaś pani, której nazwiska niestety nie pamiętam. Ona pomogła jej znaleźć miskę. Jednak najgorszy był marsz śmierci. 15 stycznia 1945 roku Niemcy ewakuowali obóz i mama wyruszyła z innymi więźniami w pochodzie śmierci. Doszła do Wodzisławia, skąd przewieziono ją wraz z innymi więźniami w wagonach towarowych do obozu Bergen-Belsen – opowiada pani Emilia.

    A po chwili pani Janina wspomina słowa mamy: – Mamusia powiedziała kiedyś, że Auschwitz-Birkenau był przedsionkiem piekła. Piekłem było dopiero Bergen-Belsen, dokąd zwożono więźniów tuż przed zakończeniem wojny, prawdopodobnie żeby zatrzeć ślady po innych obozach. Wycieńczeni transportem więźniowie umierali masowo, wszędzie leżały stosy martwych ludzi.

    Anna Kabot zaczęła poszukiwać swojego narzeczonego zaraz po zakończeniu wojny. – Tatuś jej jednak nie szukał, bo wiedział, że sam jest chory na gruźlicę. Nie byli jeszcze małżeństwem i nie chciał jej narażać na życie z chorym człowiekiem. Gruźlica to był wtedy wyrok śmierci. Natomiast mamusia za wszelką cenę chciała go znaleźć. I odnalazła go w Lubece. Choć wiemy, że znajomi – zarówno jej, jak i taty – starali się to utrudnić – mówi pani Emilia.

    Anna i Gustaw Sedlaczkowie

    Narzeczeni spotkali się niemal po pięciu latach w obozie przejściowym w Lubece

    Gustaw Sedlaczek był w bardzo złym stanie, gdy został odnaleziony przez swoją narzeczoną w obozie przejściowym „Hel” w Lubece. – Gdy mama znalazła tatę, miał wybite wszystkie zęby, niezagojone rany na plecach i zaawansowaną gruźlicę. Tata, pracując w obozie jako pielęgniarz, nie wykonał rozkazu wstrzyknięcia jakiemuś więźniowi śmiertelnego zastrzyku, i wtedy został pobity, w wyniku czego stracił wszystkie zęby – mów pani Janina, wyjmując zestaw strzykawek w metalowym pojemniku, które należały do jej ojca.

    Niestety ojciec moich rozmówczyń nie mógł im niczego opowiedzieć o swoich przeżyciach wojennych, ponieważ kiedy umierał, najstarsza z córek Anna miała sześć lat, Janina – pięć, a najmłodsza Emilia jeszcze się nie urodziła. Od mamy dowiedziały się jednak, że tata pod koniec wojny razem z innymi więźniami był przeniesiony na jeden ze statków zakotwiczonych w Zatoce Lubeckiej – prawdopodobnie na Cap Arconę. Historycy przypuszczają, że statki te Niemcy mieli w planie zatopić wraz z więźniami, aby ukryć dowody zbrodni wojennych. Zostały jednak wcześniej zbombardowane przez aliantów. Tata moich rozmówczyń cudem ocalał. Przewieziono go z tego statku na ląd, jeszcze przed alianckim bombardowaniem, ponieważ potrzebowano pielęgniarza w Lubece.

    Anna i Gustaw wzięli ślub w Lubece. W tym mieście zostali jeszcze niecały rok. Tam między innymi włączyli się w organizację polskiej szkoły dla dzieci ludzi wracających z przymusowych robót. Mieli trzy możliwości do wyboru – albo wracać do kraju, albo wyjechać do Ameryki Południowej, albo zostać w Niemczech. – Mamusia stwierdziła, że w Niemczech absolutnie nie zostanie, choć niemiecki był jedynym językiem obcym, jaki znała. Mówiła, że woli ziemniaki obierać u siebie niż w Argentynie. Mama chciała więc wracać. Tylko że to nie było takie proste. Panował ogromny strach przed komunistami – stąd ta obawa, że będzie obierać ziemniaki – wspomina pani Emilia.

    Anna i Gustaw Sedlaczek z córkami Janiną i Danusią (Emilia jeszcze się nie urodziła)

    Streptomycyna jest, ale nie dla takich jak Sedlaczek

    – Tatusia nakłaniano natomiast do pracy w charakterze szpiega na rzecz rządu polskiego w Wielkiej Brytanii. I na to się mamusia nie zgodziła. Powiedziała, że chce wreszcie żyć i tatuś ma sobie z tym dać spokój. Ale to nie koniec historii. Po powrocie do Polski tata próbował leczyć gruźlicę, chciał zdobyć streptomycynę różnymi kanałami. Wiedział, że na Zachodzie jest już dostępna. Utkwiło mi w pamięci nazwisko konsula Bociańskiego, z którym tatuś znał się przed wojną i do którego zwrócił się z prośbą o pomoc w uzyskaniu lekarstwa. Dostał od niego odpowiedź, że, owszem, streptomycyna jest, ale nie dla takich jak Sedlaczek – pani Emilia przywołuje słowa swojej mamy. Dodając, że szkoda, że ten list się nie zachował.

    W marcu 1946 roku Sedlaczkowie wrócili do kraju. Statkiem tatkiem z Lubeki dopłynęli do Gdyni, gdzie z kolei otrzymali zaświadczenia uprawniające do bezpłatnego przejazdu do domu. Do Cieszyna dojechali 26 marca, a 1 maja się urodziła ich pierwsza córka Anna.

    Życie po powrocie nie było łatwe. Anna Sedlaczek starała się o posadę nauczycielki w rodzinnym Kocobędzu. W inspektoracie szkolnym w Czeskim Cieszynie dowiedziała się, że „pro Poláky tady místo nebylo a nebude“ (pol. dla Polaków tutaj nie było i nie będzie miejsca). Pracę znaleźli na Kubalonce. Anna pracowała w szkole sanatoryjnej, a Gustaw jako sekretarz administracyjny w sanatorium. Zamieszkali więc w Istebnej. Jednak obojgu brakowało rodziny, która została na Zaolziu.

    W końcu w 1951 roku Anna dostała posadę nauczycielki w polskiej szkole w Łomnej. – Tatuś uparł się, żeby wrócić na Zaolzie. Mamusia, jadąc pociągiem do nowego domu, już w Bystrzycy płakała, że będzie musiała tam mieszkać. W Istebnej mieli mieszkanie sanatoryjne z ciepłą wodą i centralnym ogrzewaniem. A w Łomnej nie było ani prądu, ani wody. Studnia była na podwórku, ale dopiero musieli ją wyczyścić, żeby był dostęp do czystej wody. Przeprowadzili się więc do dużo gorszych warunków – opowiada pani Emilia. Z kolei pani Janina dodała, że mama pochodziła z Kocobędza, więc przeprowadziła się w tereny, których właściwie nie znała. Rok później mama moich rozmówczyń została wdową.

    Mama moich rozmówczyń odchowała wszystkie wnuki

    Trzy córki, trzech zięciów, trzy wnuczki, trzech wnuków i tylko jeden mąż

    Pani Janina wyjmuje zdjęcie, na którym widać starsza panią z dwojgiem niemowląt na rękach i kilkuletnią dziewczynką siedzącą obok. – A to jest typowa nasza mamusia, jak już była babcią – mówi pani Emilia. Odchowała wszystkie wnuki. Zawsze się śmiała, że trzy pięciolatki prała pieluchy. Mamusia zawsze powtarzała, że ma wszystkiego po trzy: trzy córki, trzech zięciów, trzy wnuczki, trzech wnuków i tylko jednego męża – śmieje się pani Janina.

    Pytam moje rozmówczynie, czy obóz koncentracyjny odbił się jakoś na mamie albo na ich życiu rodzinnym? – Na pewno na życiu rodzinnym tak, bo ojca nie było. Zmarł 9 maja 1952 roku na serce w wyniku powikłań po gruźlicy. Mama została wdową bardzo wcześnie. W pewnym stopniu na pewno wojna odbiła się na mamie. Na przykład nie znosiła, jak ktokolwiek za nią szedł. Gdy szła z klasą, to z reguły starała się zrobić tak, żeby iść na końcu. Bardzo źle też znosiła wrzask, nie wolno było podnosić głosu – wspomina pani Emilia.

    Pani Janina dodała, że mama miała też nawracające koszmary, w których nie może się przedostać przez zwały trupów. – Dopiero, gdy obejrzałyśmy z siostrą film dokumentalny o Bergen-Belsen, zrozumiałyśmy dlaczego.

    Pani Janinie przypomina się jeszcze jedno wydarzenie. – Byłam z mamą w teatrze na „Niemcach” Kruczkowskiego. Janusz Bobek grał więźnia, wszedł na scenę w pasiaku, był drobnej postury, robił niesamowite wrażenie nawet na mnie. I nagle po spektaklu nasza matka – wiecznie uśmiechnięta, pogodna – zaczęła tak strasznie płakać. Dwa razy ją widziałam płaczącą – po tym spektaklu i na pogrzebie jej rodziców. Myślałam, że mama się nie uspokoi. W muzeum Auschwitz byłam, słuchałam relacji mamy i innych więźniów, ale nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak widok mamy rozpaczającej po spektaklu – wspomina pani Janina.

    „Wiedziałyśmy, że cały świat się może obrócić przeciwko nam, ale mamusia jest nasza”.

    Jednak mimo przeciwności losu, wszystkie moje rozmówczynie podkreślają ze łzami w oczach, że miały wspaniałe dzieciństwo. – To były inne czasy. Nie było telewizorów. Śpiewałyśmy, opowiadałyśmy, grałyśmy w piłkę. Do dnia dzisiejszego wiem, że pieniądze nie wynagrodzą dziecku miłości – mówi pani Janina.

    – My wiedziałyśmy, że cały świat się może obrócić przeciwko nam, ale mamusia jest nasza. We mnie też zostało przeświadczenie, że nie można marnować jedzenia. Czasami mi się zdarzy, że czegoś nie dopilnuję i się zepsuje. A jak to się zdarzy, to jest ból… Czasami sama się z siebie śmieję. Jednak cóż, moi rodzice byli w obozie… – pani Emilia.

    – Mama była bardzo mądrą kobieta. Umiała poradzić. Nie plotkowała. Dużo ludzi do niej chodziło po porady. Mamusia lubiła ludzi. Całe życie pracowała w szkole, działała w Polskim Związku Kulturalno-Oświatowym, prowadziła zespół teatralny. Była bardzo pracowita. Zawsze powtarzam moim wnukom, dlaczego ich prababcia przeżyła obóz. Ponieważ była przyzwyczajona do harówki, do ciężkiej pracy na roli – zanim ją zamknęli pracowała przez trzy lata na folwarku w Kocobędzu.

    I może dlatego ta ciężka praca w obozie koncentracyjnym ją tak szybko nie złamała – Janina Procner.

    Pani Emilia z kolei podkreśla, że z wiekiem mama przestawała być patriotką, bo uważała, że patriotyzm od nacjonalizmu dzieli cienka granica. Twierdziła, że gdyby nie nacjonalizmy nie byłoby wojen. – W 1938 roku mamusia musiała ratować swoje kuzynki przed wywózką po zajęciu Zaolzia przez Polskę. Próbowała im znaleźć pracę. Fakt, że ich tata był Czechem z Moraw i one chodziły do czeskiej szkoły, choć mówiły po naszymu, to realnym zagrożeniem było dla nich otrzymanie nakazu opuszczenia terenów przejętych przez Polaków. Stąd mamusia mówiła, że bardzo szybko otworzyły się oczy wielu mieszkańcom Zaolzia. Mamusia opowiadała, że rządy Polaków wcale nie okazały się lepsze niż rządy Czechów w 1920 roku – wspomina pani Emilia.

    Kubek mleka…

    Mama moich rozmówczyń wszczepiała im od najmłodszych lat szacunek do wszystkich ludzi, niezależnie od narodowości, wyznania czy poglądów. – Myśmy nigdy nie mogły nic złego powiedzieć o żadnym narodzie. W dorosłym już życiu uczyłam w czeskiej szkole specjalnej, w której większość dzieci pochodziła z rodzin romskich. W klasie było mnóstwo problemów wychowawczych. Raz zaczęłam mamie o tym opowiadać. Nie pozwoliła mi, żeby tłumaczyć te problemy tym, że dzieci są Cyganami. Mamusia zresztą miała dobrą koleżankę Cygankę – opowiada pani Janina.

    Pani Annie przypomina się z kolei sytuacja z 1968 roku, gdy była z mężem i małą córeczkę w odwiedzinach u mamy w Łomnej. To był czas inwazji Układu Warszawskiego. – Mamusia ze łzami w oczach mówiła: Zostawcie ich, nie idźcie z nimi walczyć, nie róbcie wojny.

    – Ogłaszali też w radiu, żeby nie podawać najeźdźcom ani kropli wody, a mamusia mówiła, że tak nie można, że to są też ludzie, że oni tutaj nie chcieli iść sami, im kazano. Mama przytaczała historię swojej mamy, czyli naszej starki. Na początku II wojny światowej uciekał przez jej podwórko polski żołnierz, który prosił o wodę. Starka wychodziła akurat z obory, więc podała mu mleko. Napił się i uciekał dalej. A jak się kończyła wojna, to tak samo uciekał żołnierz niemiecki, który również prosił o wodę. Starka podała mu mleka. I on się jej zapytał, czy jest Niemką. A ona mu na to odpowiedziała: Nie. A moja córka jest w Auschwitz. On tylko powiedział: Das sind Millionen auf meinem Magen (pol. To są miliony na mój żołądek – jako wyraz wdzięczności). Ich nicht verstehe. (pol. Nie rozumiem). Nie rozumiał, jak w tej sytuacji, gdy jej córkę zamknęli w obozie, ona mu mogła podać mleko – wspomina ze łzami w oczach pani Emilia.

    Trzy siostry z mamą. Od lewej: Emilia Rzońca, Janina Procner, Anna Sedlaczek i Danuta Niedoba

      Komentarze



      CZYTAJ RÓWNIEŻ



      REKLAMA Walizki
      REKLAMA
      Ministerstvo Kultury Fundacja Fortissimo

      www.pzko.cz www.kc-cieszyn.pl

      Projekt byl realizován za finanční podpory Úřadu vlády České republiky a Rady vlády pro národnostní menšiny.
      Projekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za Granicą 2023-2024.
      Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie im. Jana Olszewskiego.