Halina Szczotka
E-mail: halina.szczotka@zwrot.cz
Z Mariuszem Wałachem, prezesem Kongresu Polaków w RC i byłym tancerzem i choreografem Reprezentacyjnego Zespołu Pieśni i Tańca „Olza” o „Olzie” właśnie, o polskości i zatracanej spuściźnie przodków.
Pana komentarz dla „Zwrotu” po występach „Olzy” i wileńskiej „Perły”, że „koncert był świetny, chociaż konfernasjerzy starali się zniżyć i zepsuć jego poziom” (tutaj) odbił się echem na Zaolziu, zwłaszcza wśród młodzieży, użytkowników mikroblogów i mediów społecznościowych. Pan chciał kogoś obrazić?
– O nie, w żadnym wypadku. Raczej obudzić! I wcale nie twierdzę, że konferansjerka koniecznie musi być sztywna, nakrochmalona, pełna patosu. W ogóle o to mi nie chodziło. Lubię konferansjerkę niekonwencjonalną, dowcipną i wesołą. Ale problem w tym, jak to było zrobione. I tu chciałem wyjaśnić, dlaczego tak mnie wtedy poniosło. Przypomnijmy sobie, jak ten koncert wyglądał – wyszło dwóch facetów, którzy koślawą polszczyzną wykwękali trzy zdania, a potem od razu przeszli na gwarę. Ale na taką niechlujną gwarę, przetykaną czechizmami.
Ale ci młodzi ludzie mogą się tłumaczyć, że teraz tak się mówi.
– Owszem, oni teraz tak potocznie mówią. Ale tu chodzi o występ na scenie, o słowo sceniczne. Na scenie zawsze pokazywany jest sztuczny, wytworzony przez choreografa albo reżysera obraz. To nie jest żywe i autentyczne. Żywe jest, jak się śpiewa na ludowo na weselu, albo na festynie, albo „pod strómami” na Gorolskim Święcie. Natomiast na scenie zespoły folklorystyczne pokazują stylizowane, XIX-wieczne chłopskie zwyczaje. Zakłada się wtedy stroje, które były noszone mniej więcej do I wojny światowej. A musimy być świadomi, że wyrazem naszych wartości jest właśnie ten strój ludowy z końca XIX wieku. I jak ja wychodzę tak ubrany na scenę i mam mówić gwarą, to ona nie może być tym żargonem „po naszymu” używanym przez dzisiejszą młodzież. Scena ma swoje prawa. Do stroju z tamtej epoki muszę dostosować i słowo mówione. Bardzo często młodzi ludzie nawet nie uświadamiają sobie, jak bardzo ten ich żargon różni się od gwary ich ojców i dziadków nie tylko w pojedynczych słowach, ale i w akcencie.
To już się domyślam, że za Pana „Olziańskich” czasów, w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych był nieco inaczej.
– Oczywiście. „Olzę” zawsze cechowała niesamowita staranność wykonania wszystkiego co pokazywała na scenie. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik. Od scenariusza i choreografii, po stroje, szczególnie te nasze, cieszyńskie. I bardzo mnie cieszy, że tak zostało do dzisiaj – i tu mój ukłon w stronę obecnego kierownictwa, za utrzymanie tego poziomu. Ale nie można lekceważyć konferansjerki. To bardzo ważny element koncertu i można nim dużo zepsuć. Ten kto pisze scenariusz powinien wybrać odpowiednią osobę, sprawdzić jej dykcję itd. Ktoś mi powie, „no, ale to już nie będzie spontaniczne”. Tak, ale spontaniczność na scenie, to bardzo cienki lód. Często brakuje nam pokory i świadomości, że nie każdy jest takim Krzysztofem Ibiszem lub Markiem Ebenem, a w wypadku amatorów trzeba konferansjerkę drylować tak samo, jak inne części koncertu, np. taniec. A jak ktoś nie potrafi się tego nauczyć, nie potrafi tak pracować, to niech w ogóle na scenę nie wychodzi! W tym wypadku dla mnie nie ma przebacz! Wie pan, jak w moich czasach wybierano konferansjerów do „Olzy”?
Nie mam pojęcia.
– Kierownictwo zespołu zwracało się do polonistów, którzy w gimnazjum polskim (dzisiaj imienia Słowackiego) wybierali najlepszych recytatorów z odpowiednią dykcją. I tak sporo znanych postaci z Zaolzia związanych było z „Olzą” jako konferansjerzy. Na przykład przyszły aktor a późniejszy biznesmen Leszek Wronka. I dalsze osoby – Alicja Klimeš z córką, Halina Pijarska (Pilich), Ewa Katrušák (Branna) – tancerka i konferansjerka, Urszula Czudek (Wawrosz), Milan Macura i wielu wielu innych. Również moja żona zaczęła swoją przygodę z „Olzą” najpierw będąc wybrana przez polonistkę na konferansjerkę. A przed premierą nowego programu pani Wanda Cejnar z Teatru Cieszyńskiego szlifowała z konferansjerami każde słowo. Tego nie można robić po łebkach i byle jak. Tak nigdy w „Olzie” nie pracowano!
To ważne sprawy, ale techniczne. Z Pana wypowiedzi po koncercie można było wywnioskować, że nie podoba się Panu taka forma prezentowania i pielęgnowania regionalizmu przez „Olzę”.
– Myli się pan. Od chwili swego powstania „Olza” nigdy nie była zespołem regionalnym. Zawsze to był Reprezentacyjny Zespół Pieśni i Tańca Zarządu Głównego PZKO. „Olza” nigdy nie była nosicielem regionalizmu. Przez całe 60 lat była symbolem patriotyzmu polskiego, podkreślam – polskiego, a nie tustelańskiego czy „ponaszymskiego”, czy śląskiego. „Olza” prezentowała głównie tańce polskie, oczywiście również i Śląska Cieszyńskiego, ale ten folklor był zawsze postrzegany jako polski. Zespół zawsze był kuźnią patriotyzmu i polskości na Zaolziu i ja bardzo bym się cieszył, gdyby tak zostało. Owszem, często było również słychać ze sceny naszą cieszyńską gwarę, ale jaką gwarę! To było pogłaskanie ucha i serca! A dzisiejsza „Olza”, to fajni młodzi ludzie, którzy żyją tym zespołem, potrafią twardo pracować i robić nowatorskie rzeczy i mają fajne pomysły (np. wspominany już tutaj wspólny koncert z „Perłą” i wiele innych). Jednym słowem bardzo ich zachęcam, żeby spojrzeli z szerszej perspektywy i pomyśleli, jakiego dziedzictwa są nosicielami. Jestem przekonany o tym, że potrafią pielęgnować i rozwijać tę 62-letnią spuściznę, a nawet pójść dalej, bo dzisiaj są takie możliwości, o jakich mojej generacji nawet się nie śniło.
„Olza” jest na świeczniku, Pan jest z nią emocjonalnie związany, ale na Zaolziu są i inne zespoły czy kapele.
– No właśnie, ale problem, który jest tematem naszej rozmowy nie dotyczy tylko „Olzy”, ale wielu zespołów (szczególnie regionalnych) i imprez na Zaolziu. Nie wystarczy zadbać o poprawne pokazanie tańca, ale trzeba również przypilnować gwary jakiej zespół używa na scenie – będę to powtarzał bez końca – bo bylejakość i niechlujstwo osiągnęły u nas już taki poziom, że tego czasami nie można słuchać. Podam jeden przykład. Byłem raz na jubileuszu jednego zespołu folklorystycznego i tam na koniec koncertu wychodzi facet i mówi do publiczności: „A teraz was wszeckich pozywóm na zabawe do dzielnickigo”. I trochę mi trwało zanim zrozumiałem, że chodzi o Dom Robotniczy w Trzyńcu. Czegoś takiego chcemy!? Albo na przykład konferansjerka na „Gorolskim Święcie”. Czasami przypomina to nie prezentację góralskiej gwary, ale jej egzekucję, zwłaszcza w wykonaniu tych młodszych panów. Myślę, że taka wielotysięczna impreza zasłużyłaby sobie na profesjonalnie przygotowane prowadzenie nie tylko pod względem językowym.
Ale jednak kwestia językowa szczególnie Pana drażni.
– To w ogóle jest problem na Zaolziu: gwara kontra język polski. Przecież to widzimy na każdym kroku. Kiedyś w wielu kołach PZKO był amatorski teatr, który grał po polsku. A dzisiaj… a dzisiaj już tego nie umiemy robić, albo nam się nie chce. Teraz mamy już tylko jeden teatr, w Wędryni, który kultywuje język polski na scenie. I Bóg im zapłać za to! A reszta – gwara i gwara. Jako przykład obsesji gwary na Zaolziu może służyć nazwa zespołu „Zaolzi” przez „i”. Zaolzie jako geograficzna nazwa lewobrzeżnego Śląska Cieszyńskiego powstała dopiero w latach trzydziestych ubiegłego wieku i jest nazwą sztuczną, stworzoną z literackiej polszczyzny, bo w gwarze słowo „Zaolzi” przez „i” nie istnieje. Na przykład na Zaolzie wędryńskie mówiło się „Zołolży”.
Zołolży?
– Oczywiście! Przypuszczam, że to może być ze staropolskiego (np. Wołga – Powołże), ale nie jestem językoznawcą. „Zaolzi” przez „i” zostało moim zdaniem sztucznie stworzone przez kogoś, kto chciał na siłę „po naszymu”. To świadczy o naszym tustelanizmie, który czasami nie ma logiki.
Czyli chcemy być bardziej tustelanami, niż…
– …jesteśmy. Na przykład używanie języka polskiego na Zaolziu zawsze świadczyło o przynależności do inteligencji. Literacka polszczyzna zawsze była symbolem czegoś wyższego. A górale w dzisiejszych czasach też mają swoją inteligencję, mają ludzi wykształconych i nie muszą zniżać sie li tylko do opowiadania prymitywnych kawałów najczęściej o warzónce. Więc dlaczego człowiek, którego wypychamy na scenę w góralskim stroju musi zawsze rżnąć głupa z ostatniej wiochy, który nie jest w stanie sklecić trzech zdań po polsku? To są mocne słowa, ale może ktoś się nad tym zastanowi.
Ale to nie zmienia faktu, że owa zaolziańska gorolszczyzna dla wielu osób staje się jedynym elementem identyfikacji, dziedzictwem kulturowym przodków.
– Ale tu, wracając do konferansjerki i przerywników muzycznych na koncercie „Olzy”, można dywagować, jak ci młodzi ludzie kultywują to dziedzictwo przodków. Bo muzyka góralska zachodniego łuku Karpat nie polega na przebieraniu palcami na skrzypcach trzydziestek-dwójek. Ta muzyka ma swój specyficzny charakter, w który się trzeba po prostu wczuć, a żeby to poczuć, to trzeba wiele się uczyć, studiować materiały źródłowe, słuchać nagrań archiwalnych, a przede wszystkim mieć dużo pokory wobec tej spuścizny. I tu prof. Kadłubiec ma rację. I nie tylko on. Albo stosunek tych młodych ludzi do stroju ludowego. Nie mogę wychodzić na scenę w rozchełstanej koszuli i pomiętym „kłobuku” na głowie, zwłaszcza w byłym „C.K. Burgtheater” w stołecznym Cieszynie. To jest przecież mój najdroższy i najbardziej reprezentacyjny „ancug” (dzisiaj by powiedzieli z angielskiego outfit), a „kłobuk” jest dla górala ukoronowaniem stroju. Radzę wybrać się na „Bal Gorolski” do Mostów, tam można porównać, kto jak się nosi. Taki np. Andrzej Niedoba nigdy by na głowę nie włożył czegoś takiego. Albo Leszek Richter, ten już faktycznie dba o każdy szczegół. A ci młodzi myślą sobie, że można na scenę wychodzić byle jak, w bylejakim stroju i z bylejakim słowem na ustach. No i tu warto by się zastanowić czy to, co miało miejsce na koncercie „Olzy” nie świadczy aby o kondycji całego naszego społeczeństwa. Bo to jest smutne, że nam wystarczą płytkie dowcipy w koślawej gwarze. Ale może my już właśnie tacy jesteśmy? Może to wszystko co przekazali nam przodkowie zatraciliśmy i już tego nie potrzebujemy? Tylko mi się nie chce w to wierzyć. Bo wydaje mi się, że potrafimy wykrzesać z siebe coś więcej. Jak chcemy. Pytanie tylk,o czy chcemy. I może warto zacząć na Zaolziu dyskusję na ten temat.
(rozm. Jarosław jot-Drużycki)
Tagi: gwara, Mariusz Wałach, ZPiT Olza