Krzysztof Rojowski
E-mail: krzysztof@zwrot.cz
KONIAKÓW, ISTEBNA, JAWORZYNKA / Elżbieta Legierska-Niewiadomska to pochodząca z Trójwsi Beskidzkiej kierownik Muzeum Beskidzkiego w Wiśle, która prowadzi także zespół regionalny Mały Koniaków. Została niedawno stypendystką polskiego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, dla którego realizuje wyjątkowy projekt. Jego celem jest zachowanie wymierającej powoli gwary jabłonkowskiej, którą posługują się jeszcze najstarsi mieszkańcy tych terenów. O szczegółach opowiada nam w obszernym wywiadzie.
„Mamy prawie 80 dzieci. Mało kto rozumie, co śpiewa”
Witejcie piyknie, nazywóm się Ela Legierska, rodowito autochtonka, koniokowianka. Łod wcześniejszych pokoleń same mieliśmy łożynki koniokowianów. Miałach tóm przyjemność od siódmego roku życia być folklorystką, członkiem zespołu Mały Konioków aż do patnostego roku życio. Potym jo poszła do liceum do Wisły, a jak już byłach w czwartej klasie w liceum, to pani kierowniczka mi dała ten zespół już jako kierownikowi. Więc w latach 1989 do 1993-4 jo kludziła tyn Mały Konioków. Po tym zaczęłach robić właśnie w Gminnym Ośrodku Kultury w Istebnej przez 28 lat. I teraz od 2020 zaś mam tyn Mały Konioków, a wcześniej miałach jeszcze przez 4 roki – od 1994 do 1998 roku – zespół Mała Istebna.
W tym zespole Mały Koniaków mamy prawie 80 dzieci – tak starszych, jak i młodszych. Największym dla nich problemem jest powtarzanie tych starych wyrazów – czy to w tak zwanych bojkach, czy śpiewaniu, rozmowach. Nie rozumieją tej naszej gwary jabłonkowskiej.
Mija więc 5 lat, odkąd tymi dziećmi znów się zajmuję i widzę, że nie mają tego akcentu. Da się je nauczyć rytmiki, tańca, śpiewania, ale gwary – to jak z chińskim. Prędzej by ze mną mówili po angielsku niż po naszymu.
No i postanowiła Pani działać.
Zaczęłam się zastanawiać, co zrobić, by jednak trochę poznali tę mowę przodków. Ba! Żeby poznały w ogóle swój region. Lata temu w szkołach dzieci i młodzież regularnie jeździły do Chaty Kawuloka, do Muzeum Wałacha, ale teraz tych lekcji o historii regionu już nie ma.
Kiedyś nie miałam takich problemów. Jak mówiłam dzieciom ciempnij ku postolu, wyciung kiści – każde jedno rozumiało. A teraz niejedno szeroko buzie otwiera i jest zdziwione, jak Pan (śmiech). Więc postanowiłam, że zrobię projekt, by dotknąć tej mowy dziadków, ojców.
Odwiedzamy zatem często 80- czy 90-latków, by tę gwarę uratować. Ponagrywać. Zrobiliśmy już kilka wywiadów, chodzimy na nie z tymi chętnymi dziećmi. Nie ma ich zbyt wielu – zaledwie piątka, ale są bardzo zaangażowane. Zadają na każdym takim spotkaniu ten sam zestaw pytań. Wszystko rejestrujemy audiowizualnie, dokumentujemy.
Rozmawiamy z tymi gorolami, którzy posługują się jeszcze tą najczystszą formą gwary. Mamy seniorów często 90-kilku letnich, a nawet ponad stulatków – jeden mieszka na Połomiu, mamy go odwiedzić. Jest to więc projekt międzypokoleniowy skierowany do dzieci – ta gwara ma przecież dla nich przetrwać. Na zakończenie będziemy organizować specjalne przedstawienie, w które zaangażowana będzie też pani Małgorzata Kiereś.
Wyjątkowe wizyty i spotkania z mową przodków
To dość specyficzne grono rozmówców. Jak reagują na zaproszenie do takiego przedsięwzięcia?
Bardzo się cieszą. Mam taką ciotkę Anielę – ona w dzień spotkania od samego rana się przygotowywała, szykowała. Wcześniej podesłałam jej ten zestaw pytań, to zastanawiała się co powiedzieć i tak dalej. Gdy wychodziliśmy, pytała, kiedy znowu przyjdziemy.
Widzę więc, że ci ludzie są spragnieni kontaktu. Piękne jest to, że te spotkania są wielopokoleniowe – bo przecież mam tych 10-, 12-, 13- czy 14-latków, jestem ja, no i ci 80- czy 90-latkowie.
Smuci jedynie fakt, że jak ci starsi używają archaizmów, to młodzi nie potrafią nawet tego zapisać. A mówimy przecież o dzieciach, które w ogóle chcą mieć jakikolwiek kontakt z gwarą.
Czyli jednak ta piątka zaangażowała się w projekt, bo chcą poznać gwarę?
Niekoniecznie – po prostu potrafią znaleźć czas i mnie lubią (śmiech). Podobają im się jednak te spotkania – zawsze dostaną jakieś dobre ciastko, coca-colę, a poza tym nie muszą siedzieć w domu i się nudzić. Chociaż zauważam, że zdecydowana większość dzieciaków ma mocno napięty harmonogram – jest szkoła, są zajęcia pozalekcyjne, korepetycje, treningi, różne aktywności. Zwyczajnie nie mają kiedy zaangażować się w coś dodatkowego.
Ale znają w ogóle gwarę? Mają z nią jakikolwiek kontakt?
O dziwo tak. Mam na przykład Bartka, do którego dziadków pójdziemy. Jego prababcia jest urodzona w 1938 roku, dziadek 1936. Babcię ma urodzoną w latach 60. Wychowywał się jednak w domu, w którym mówiło się już tylko czystą polszczyzną.
Trzeba zaznaczyć, że w domach w Trójwsi w latach 70., 80. i 90. mówiło się wyłącznie po naszymu. Starsze pokolenia jednak nie przekazały tej gwary pokoleniu lat 90.
Mnie na przykład wychowywał dziadek, górol urodzony w 1907 roku. Mama i tata pracowali w polu, więc miałam kontakt z tą taką najczystszą gwarą. Co ciekawe, gdy poszłam do liceum, to się nie odzywałam. Wszyscy tam w Wiśle mówili zwykłym polskim, a ja tak nie umiałam. Ale jak kilka lat temu mieliśmy spotkanie absolwentów, to wszyscy się dziwili – ty mówisz gwarą? Dziwili się, bo w szkole musiałam mówić po polsku.
Gdzie nie pójdziesz, tam mówią trochę inaczej
Czym jednak jest ta gwara?
My wszędzie tu na Śląsku Cieszyńskim mówimy podobnie, ale w każdej wsi trochę inaczej. Nawet między Istebną, Koniakowem czy Jaworzynką są różnice.
Tak samo jest na Zaolziu. W Mostach mówią inaczej, w Jabłonkowie inaczej, Nawsiu, Gródku i dalej też.
W Jaworzynce na przykład tak bardziej „siuścią”, bo jest najbliżej granicy. Istebna czy Koniaków to były już wsie w kierunku Żywca i ta gwara ma naleciałości żywieckie. A w Jaworzynce mówią tak miękko, jabłonkowsko – a pój tu, a siednij ziy se, a Jeziś Maria – to są naleciałości czeskie.
Inaczej się mówi też w protestanckiej Wiśle, a inaczej w katolickiej Trójwsi. Czy wpływ na to miały także kwestie religijne z czasów reformacji i kontrreformacji?
Coś w tym może być, bo okazuje się, że w Koniakowie ci ewangelicy, którzy nie poddali się kontrreformacji, mówili bardziej po cieszyńsku. Byłam ostatnio u pani Teresy Sikorowej, która ma męża ewangelika. I on mówi „starzik i starka”, a nie „tacik i matka”, co jest naszym archaizmem. Więc są wyrazy, które kojarzą się z wiarą ewangelicką.
Zresztą wystarczy popatrzeć na czas, kiedy te gwary się kształtowały. Osadnicy pojawili się tutaj na początku XVI wieku – byli to i Wołosi, i z Bałkanów, z różnych stron. Wpływy były rozmaite – czeskie przede wszystkim, ale też niemieckie czy austriackie – przecież Księstwo Cieszyńskie było lennem czeskim, potem dopiero weszli tu Habsburgowie.
Wracając jeszcze do różnic – tak mi się przypomniało – w Koniakowie na koguta się mówi kokot, a w Jaworzynce kikut. Dzieciom jednak nie można mieszać w głowach, lepiej obrać jedną wersję, bo by się im wszystko myliło.
Co wieś to obyczaj, można powiedzieć.
Dokładnie, dlatego, gdy spisujemy te wywiady, to według klucza. Piszemy „za winklem”, „matka”, „tacik”, „stolorz”. To też ciekawe, bo w Koniakowie nie ma centrum, idzie się „do stolorza”. To się wzięło z nazwiska – pierwszym emigrantem zarobkowym tutaj był Stolorek z Bukowiny w 1800 roku. On wykupił tereny w centrum i zawsze się mówiło, że się idzie do stolorza właśnie.
Dlatego ja czasami jestem taką gwarową nauczycielką… „logistyki”. Skupiamy się na Koniakowie i tak pomalutku z niego wychodzimy do Jaworzynki czy Istebnej. Różnice z pewnością się pojawią, ale staram się to trzymać w jakiś ryzach. Zresztą Jaworzynka gważy, Koniaków pado, a Istebna rzóndzi.
Jest może tak, że któraś z wsi uważa swoją gwarę za „jedyną słuszną”?
Nie. W środowisku utarło się, że najciekawszą, najbardziej złożoną gwarę ma Jaworzynka. Przez lata organizowałam konkursy gwarowe i zawsze je wygrywały dzieci z Jaworzynki właśnie. Więc nie ma jakiejś konkurencji – wszyscy wiedzą, że tamci najlepiej mówią.
„Czym skorupka za młodu nasiąknie…”
Wspominała Pani o tym, że ta gwara wywodzi się z Jabłonkowa.
Tam to jeszcze inaczej mówią! Tak jeszcze bardziej miękko. W Jaworzynce słychać te naleciałości właśnie w brzmieniu, chociaż słowa czasem się różnią. Ale da się dogadać, bo to wszystko jest po naszymu.
A wiedzą o tym Pani dzieciaki z zespołu?
Nie do końca. Oni jeszcze nie mają lekcji historii w szkołach i myślą, że całe Zaolzie to są Czechy. To my musimy im tłumaczyć, że był podział granicy, że Jabłonków to było główne miasto, gdzie odprawiano wszystkie uroczystości, święta i tak dalej. Dopiero wtedy dzieci zauważają, że ich koledzy też tak rzóndzą. Kiedyś byliśmy w Bukowcu, co by młodzi złapali kontakt z rówieśnikami i szło się dogadać.
Zresztą ja sama pamiętam, że w latach 80. – chociaż była granica wtedy – jeździło się do Bukowca. Te rodziny były podzielone, ale była więź między nimi i można powiedzieć, że łączyła je także gwara. A teraz? Niby wszystko otwarte, a każdy jakby woli się – jakby to powiedzieć – kisić we własnym sosie. Teraz młodzi otwierają się na tę mowę, ale nie pojadą na Zaolzie, żeby jej dotknąć. Z dziećmi stamtąd prędzej się po angielsku dogadają, niż po naszymu.
Ale może chociaż Pani działania coś w nich obudzą, jeśli nie teraz, to w przyszłości?
Liczę na to, ale też widzę, że trochę się męczą z zapisywaniem tych wszystkich słówek, nie nadążają, jeszcze nie rozumieją. Dlatego ja te wszystkie rozmowy nagrywam, żeby to utrwalić. Mówię im jednak tak: ja mam już ponad 50 roków i nie będę tu wiecznie, a z was będę mieć następców. Widzę, że im się oczy wtedy uśmiechają. Jak to mówią „czym skorupka za młodu nasiąknie…”. Dlatego w tę malutką grupę inwestuję, chociaż skromnie – 9 godzin tygodniowo – ale gdyby nie to, to gwara miałaby się gorzej.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Poniżej kilka zdjęć z wizyt domowych górali i góralek z Trójwsi:




