Redakcja
E-mail: redaktor@zwrot.cz
KARWINA / Dzisiaj dotarła do nas smutna wiadomość. W wieku 89 lat zmarł Józef Wierzgoń – dyrygent, animator życia muzycznego Zaolzia, założyciel i dyrygent karwińskiegoZespołu Śpiewaczo-Muzycznego „Przyjaźń”, długoletni współpracownik redakcji „Zwrotu”, pedagog, szef filharmonii, dyrektor Teatru Cieszyńskiego.
Był jedną z najbardziej znanych i wyrazistych osobowości Zaolzia. Starał się propagować śpiew chóralny jako sposób na podtrzymanie tożsamości narodowej i przetrwanie.
– Śpiew zbiorowy to wielka siła – mówił w wywiadzie dla „Zwrotu”. – Zawsze podkreślam, że pieśń, podobnie jak język, jest podstawowym elementem kultury i wspólnoty narodowej. Aby jednak pieśń mogła spełniać swoją życiodajną rolę, aby pogłębiała naszą świadomość narodową, naszą tożsamość, trzeba tę pieśń znać i muszą ją śpiewać jak najszersze rzesze społeczeństwa. Jakże mądre, trafne i bardzo ostrzegawcze słowa powiedział wielki znawca pieśni Oskar Kolberg: Naród, który przestaje śpiewać, przestaje żyć.Śpiewajmy wobec tego wszędzie, i to jak najczęściej, bo pieśń nie pozwala nam zapomnieć, „skąd nasz ród”.
Poniżej prezentujemy wywiad, jakiego udzielił w 2013 roku naszej redakcji
ZE ŚPIEWEM W MARSZU PRZEZ ŻYCIE
TEKST: CZESŁAWA RUDNIK
Józef Wierzgoń jest jedną z bardziej znanych i wyrazistych osobowości Zaolzia. Od dziesiątków lat ten animator życia muzycznego stara się propagować śpiew chóralny jako sposób na podtrzymanie tożsamości narodowej i przetrwanie.
Lubi pan dyrygować?
Wolę dyrygować, aniżeli mówić. Pierwszy raz dyrygowałem jako 18-letni uczeń Gimnazjum Realnego im. J. Słowackiego w Orłowej w 1952 r., po odejściu z gimnazjum prof. Eugeniusza Fierli, nauczyciela wychowania muzycznego. Dyrygowałem chórem gimnazjalnym wspólnie z prof. Emilem Jędrzejczykiem. Zorganizowałem też po raz pierwszy w moim życiu 40-osobową orkiestrę symfoniczną, która zagrała pod moją batutą m.in. „Mazura” z opery „Halka” Stanisława Moniuszki i akompaniowała również chórowi gimnazjalnemu w „Zalecance” Feliksa Nowowiejskiego i „Chórze Niedzielnym” z opery „Halka”.
Na studiach w Ołomuńcu prowadziłem Chór Akademicki studentów Polaków z Zaolzia (studiowało ich w Ołomuńcu w latach 1953–1957 ponad pięćdziesięciu), bardzo aktywne było też wtedy w Ołomuńcu akademickie Miejscowe Koło PZKO. Po powrocie ze studiów prowadziłem chór i orkiestrę szkolną w polskich klasach karwińskiego Technikum Maszynowego, zwanego też Przemysłówką, darkowską Lirę MK PZKO, która na jubileuszu 50-lecia swego istnienia w 1960 r. liczyła ponad 70 śpiewaków. No i założyłem w 1958 r. karwiński Zespół Śpiewaczo-Muzyczny Przyjaźń, który prowadziłem 51 lat.
Czy ze śpiewem na ustach żyje się łatwiej?
Na pewno tak. Już filozof grecki Arystoteles powiedział, że muzyka łagodzi obyczaje. Chociaż teza ta pozostaje jeszcze w dużej mierze nadal tylko życzeniem nas wszystkich, którzy ją głosimy i wierzymy w jej skuteczność, daje nam muzyka na pewno mnóstwo satysfakcji i przyjemności. Śpiew, muzyka pozwalają człowiekowi oderwać się choćby na chwilę od trosk i problemów życia codziennego, od „nanosów” współczesnego świata. Muzyka wyraża uczucia, jest wielką pocieszycielką człowieka – powiedział geniusz muzyczny J. S. Bach. Ludziom przechodzącym przez życie śpiewająco, na pewno idzie się raźniej, bo przecież pieśń pomaga w marszu, o czym wiedzą wszyscy wytrawni wędrowcy.
Skąd wzięły się pana zainteresowania?
Jako ośmioletni chłopiec zachorowałem na niebezpieczny wówczas dyfteryt, błonicę krtani, charakteryzującą się wystąpieniem w krtani białego nalotu. Nie chodziłem nawet wtedy z tego powodu pół roku do szkoły. I wtedy ojciec kupił mi magnetofon, taki manualny. Kupił też ojciec wiele płyt. Były to w większości taneczne szlagiery, jednak chętnie śpiewane i znane przez ogół. Była też muzyka Jana Straussa, króla walca. Słuchałem tej muzyki całymi dniami. Polubiłem ją.
A za rok kupił mi ojciec heligonkę, instrument właściwie ludowy, który swój rodowód wywodzi z czasów słynnego słowackiego zbójnika Janosika. Za jego wynalazcę uznaje się mistrza organowego i fortepianowego Cyrila Demaina, który w Wiedniu w 1829 r. otrzymał patent na wyrób heligonki. Uczyłem się na tym instrumencie grać sam. Heligonka miała dwa rzędy dla prawej ręki z dwudziestu jeden guzikami i osiem basów dla lewej ręki. Nauka była dosyć żmudna. Heligonka działa jak harmonijka ustna. Jeżeli naciskamy guzik i wciskamy miech do środka, wychodzi inny dźwięk niż go ją rozciągamy. Np. przy wciśnięciu klawisza C i ściskaniu mamy C, a przy rozciąganiu D. Grałem na tym instrumencie chętnie, bez przymusu. A jak byłem w pierwszej klasie gimnazjalnej, otrzymałem akordeon z prawdziwego zdarzenia. Uczyłem się na nim grać u prywatnego muzyka i grałem potem nawet w orkiestrze gimnazjalnej i akompaniowałem aktorom w gimnazjalnych przedstawieniach teatralnych, np. „Ondraszku”, którego odtwórcą był Tadeusz Błanik, po latach profesor tego gimnazjum.
Tak naprawdę w muzyce rozmiłował mnie mój nauczyciel wychowania muzycznego prof. Eugeniusz Fierla. W ośmioletnim wówczas powojennym gimnazjum były dwie lekcje śpiewu aż do klasy szóstej. Bardzo dużo śpiewaliśmy na lekcjach, nauczyłem się mnóstwo polskich piosenek i naszych ludowych, słuchaliśmy też muzyki poważnej z płyt, nauczyłem się śpiewać z nut. Jako piętnastoletni, już po mutacji, zostałem członkiem dużego chóru gimnazjalnego. A że prof. Fierla zobowiązywał nas także do śpiewania w chórach PZKO, uczęszczałem we Frysztacie do chóru męskiego Hejnał i również do chóru mieszanego Olza. Oba chóry prowadził ofiarny społecznik, dyrektor PSP we Frysztacie Franciszek Chowaniec. Po ukończeniu gimnazjum chciałem studiować oprócz języka polskiego również wychowanie muzyczne. Niestety nie było takiej kombinacji przedmiotów i wybrałem język czeski. Muzyka zawładnęła mną jednak na tyle, że towarzyszyła mi już potem przez całe życie, wiadomości z muzyki uzupełniałem samokształceniem, z książek o muzyce i dyrygowaniu, na kursach dyrygenckich u nas i w Polsce. I dobrze mi zawsze było i jest z muzyką.
A zatem z zawodu jest pan nauczycielem, jak wspomina pan lata swej pracy pedagogicznej?
Do karwińskiej przemysłówki wciągnął mnie inż. Leopold Wałoszek, świetny pedagog i ofiarny społecznik, zastępca dyrektora w tej szkole dla klas z polskim językiem nauczania. Uczyłem we wszystkich czterech klasach języka polskiego i czeskiego. Była to swego rodzaju harówka, poprawianie zadań szkolnych z obu przedmiotów, zwłaszcza zaś prac maturalnych. Ale urozmaicałem własne i uczniów życie muzyką. Chociaż w szkole tej nie było ani jednej godziny śpiewu, udało mi się pozyskać ponad czterdziestkę uczniów do szkolnego zespołu śpiewaczego, a kilku nawet do orkiestry szkolnej, która akompaniowała potem chórowi. Paru uczniów z przemysłówki śpiewało w Lirze i Przyjaźni.
Po sześciu latach zaproponowano mi pracę metodyka języka polskiego i czeskiego dla szkół z polskim językiem nauczania w Instytucie Pedagogicznym (Výzkumný ústav pedagogický) w Pradze. I tam rozsmakowałem się w muzyce, najpiękniejszej z wszystkich sztuk, całkowicie. Chodziłem na koncerty Filharmonii Czeskiej i jej Chóru Filharmonicznego, Praskiej Orkiestry Symfonicznej, na przedstawienia operowe. Po czterech latach wróciłem jednak na Zaolzie, pożegnałem się ze szkolnictwem, pochłonęła mnie całkowicie kultura, muzyka.
Już na studiach w Ołomuńcu marzyłem o dużym chórze z orkiestrą. A w Karwinie zaczął działać w 1953 r. Zespół Pieśni i Tańca Górnik z blisko dziewięćdziesięcioosobowym chórem i dużą orkiestrą, podziwiałem też Mazowsze i zaraz potem zachwycił mnie monumentalny Śląsk. I to wszystko inspirowało mnie do założenia Przyjaźni, która po 15 latach istnienia liczyła ponad setkę chórzystów i blisko trzydziestkę muzyków.
Kierował pan filharmonią, czyli muzykami zawodowymi, ale w prowadzonych przez pana zespołach chóralnych miał pan do czynienia najczęściej z amatorami. Co można z nich wykrzesać?
Mówi się, że jaki dyrygent, taki chór. Nie podzielam tego w zupełności. W naszych chórach śpiewają chórzyści z różnymi predyspozycjami głosowymi. Obok głosów z natury pięknych mamy też śpiewaków z nikłymi predyspozycjami wokalnymi. Oczywiście, ćwiczenia emisyjne głosu mogą tu zrobić wiele. Nie ma głosów brzydkich, są tylko głosy niewykształcone – mówi pedagog Halina Sobierajska. Na pewno jednak dyrygenci z chórzystami, którzy wybierani są do zespołu drogą selekcji, osiągają z chórem lepszy poziom. Do zespołów profesjonalnych chórzyści wybierani są wyłącznie drogą bezkompromisowej selekcji. Nie może tam śpiewać każdy, choćby nie wiem jak lubił śpiewać.
Celem naszych amatorskich zespołów chóralnych nie jest jednak wyłącznie osiąganie „wyżyn artystycznych”, zdobywanie wielkich sukcesów, w chórach śpiewacy uczą się koleżeńskiego współżycia i kolektywnej odpowiedzialności. Chóry są ważną szkołą życia – mówi prof. Stuligrosz, kształtują przez odpowiedni dobór pieśni również naszą świadomość narodową, przypominają nam, skąd nasz ród.
Przyjaźń nie była chórem selekcyjnym, ale chociaż nie dysponowała wyłącznie dobrymi głosami, chociaż nie osiągała szczytowych wyżyn artystycznych, to sale na jej koncertach były zawsze wypełnione po brzegi, były owacje na stojąco. A więc i z amatorami można osiągnąć przyzwoity poziom i uznanie słuchaczy.
W 1973 r. na koncercie jubileuszowym Przyjaźni z okazji piętnastolecia istnienia zaszczycili koncert swoją obecnością dr Otakar Trhlík, dyrygent naczelny Filharmonii im. Janáčka w Ostrawie, dr Ivo Stolařík, poprzedni dyrektor Filharmonii, oraz Lubomír Mátl, ówczesny dyrygent ostrawskiego Chóru Filharmonicznego. I pochlebnie wyrażali się o amatorskich osiągnięciach śpiewaczych Przyjaźni.
Czy Zespół Śpiewaczo-Muzyczny Przyjaźń naprawdę musiał zakończyć działalność?
Zrezygnowałem z dyrygowania zespołem po 51 latach. Człowiek właściwie też musi wiedzieć, kiedy ma skończyć. Wiele osób koncert jubileuszowy z okazji pięćdziesięciolecia istnienia zespołu w 2008 r. oceniło jako najlepszy ze wszystkich. I zdecydowałem się skończyć w tym najlepszym. Podobnie zrobił Adam Małysz, chociaż mógł jeszcze skakać. W chórze pozostało jeszcze ponad pięćdziesięciu śpiewaków, wielu z nich śpiewało tam 50, 40, 30 lat. Przeciętna wiekowa chóru sięgała 70 lat. Młodszych śpiewaków do chóru ciężko było pozyskać. Utrzymać zespół na dotychczasowym poziomie bez nowych śpiewaków było nierealne. Oczywiście, Przyjaźń, obniżając loty, mogła dalej śpiewać. Zarząd i większość chórzystów, z wyjątkiem paru, zadecydowali jednak o rozwiązaniu zespołu.
Jakie są pana zdaniem powody malejącego zainteresowania śpiewem chóralnym?
Trzeba tu przede wszystkim mówić o braku tego zainteresowania ze strony młodego i nawet średniego pokolenia. Prezes Zrzeszenia Śpiewaczo-Muzycznego dr Leszek Kalina dopatrywał się swego czasu powodów malejącego zainteresowania śpiewem chóralnym w tym, iż co najmniej połowa naszych zespołów bazuje na repertuarze „bogoojczyźnianym”. Nie złapały one – zdaniem tego doświadczonego dyrygenta – świeżego powietrza, nie zmieniły koncepcji prowadzenia chóru i to się na nich niestety mści. Wcześniej czy później chóry te zostaną zmuszone do zaniechania działalności. Zmiana repertuaru leży w gestii kadry kierowniczej. Mamy wielu dyrygentów wykształconych, znających się na fachu. Amatorów jest coraz mniej. Zdaniem L.Kaliny niektóre dawne zespoły, jak Hutnik, Lira, Harfa czy Dźwięk, dzięki temu złapały trochę świeżego powietrza i, zatrudniając profesjonalnych dyrygentów, wzbogaciły się ostatnio o młodych śpiewaków. A tym samym wyraźnie poszerzyły perspektywy swojej działalności.
Nie przekonuje mnie jednak ten argument, bo rzeczywistość w naszych chórach dorosłych nie wygląda nawet umiarkowanie optymistycznie. Bywam na koncertach naszych chórów i niestety nie widzę tych młodych twarzy, nawet w chórach wymienionych przez pana Kalinę. Owszem, młodzi chórzyści są w gimnazjalnym Collegium Iuvenum i pogimnazjalnym Canticum Novum, który dzięki absolwentom Collegium Iuvenum kontynuuje z powodzeniem śpiew chóralny na wysokim poziomie artystycznym. Zaskakujący wyjątek tworzy w chwili obecnej jabłonkowski Gorol z nowymi młodymi twarzami, na pewno jeszcze też nawsiańska Melodia. Młodziutkie przed paru laty Collegium Canticorum jest już w tej chwili chórem nie tylko artystycznie dojrzałym. Inaczej w chórach terenowych w przytłaczającej większości młodych twarzy niestety nie widzimy. A bez zainteresowania śpiewem chóralnym ze strony młodszego pokolenia nasze chóry na dłuższą metę nie dadzą rady.
Propagował pan śpiew również jako autor śpiewników. Czy dobrze się sprzedawały?
Śpiewnik mój rozszedł się w nakładzie ponad 10 tys. egzemplarzy. Do dziś jeszcze tu i ówdzie ktoś zapyta o śpiewnik. Stały popyt na śpiewnik jest w Polsce. Niestety trudno mi marzyć o trzecim wydaniu. Mało jednak śpiewamy ze śpiewnika np. na spotkaniach w naszych Domach PZKO. Ludzie lubią śpiewać, o czym niejednokrotnie przekonałem się podczas swoich prelekcji o cieszyńskiej pieśni ludowej, połączonych potem ze wspólnym śpiewaniem pieśni przy akompaniamencie mojego akordeonu. Jednak w terenie zbyt mało jest takich spotkań, spotkań systematycznych, rozśpiewanych. A może brakuje nam i ludzi, którzy by rozśpiewywali nasze społeczeństwo?
Śpiew zbiorowy, chociaż jednogłosowy, to wielka siła! Zawsze podkreślam, że pieśń, podobnie jak język, jest podstawowym elementem kultury i wspólnoty narodowej. Aby jednak pieśń mogła spełniać swoją życiodajną rolę, aby pogłębiała naszą świadomość narodową, naszą tożsamość, trzeba tę pieśń znać i muszą ją śpiewać jak najszersze rzesze społeczeństwa. Jakże mądre, trafne i bardzo ostrzegawcze słowa powiedział wielki znawca pieśni Oskar Kolberg: Naród, który przestaje śpiewać, przestaje żyć.Śpiewajmy wobec tego wszędzie, i to jak najczęściej, bo pieśń nie pozwala nam zapomnieć, „skąd nasz ród”.
Wróćmy jeszcze do pana pracy zawodowej. Przez wiele lat był pan dyrektorem Teatru Cieszyńskiego, od tzw. okresu normalizacji. Sam pan kiedyś stwierdził, że trudno było wtedy zachować przyzwoitość?
Były to trudne i skomplikowane czasy. Do najtrudniejszych zadań w owym politycznie nabrzmiałym czasie, zwanym normalizacją polityczną, pełnym nakazów i zakazów, należało m.in. zestawianie planów dramaturgicznych. Repertuar dostosowany musiał być do ważnych rocznic politycznych, jak np. wydarzenia lutowe, majowe dni zwycięstwa, rewolucja październikowa i wiele innych. Zalecane były głównie sztuki współczesne, politycznie klarowne, tzw. postępowe. A dobrych, wartościowych sztuk współczesnych było bardzo mało. Trudno było ustawić repertuar tak, żeby ówczesne polityczne władze były zadowolone i równocześnie byli zadowoleni widzowie.
I wtedy to zawsze podziwiałem śp. Wandę Cejnar, ówczesnego kierownika literackiego Sceny Polskiej, jak bardzo musiała się natrudzić i nagłowić, żeby znaleźć sztuki odpowiadające ówczesnym wymogom politycznym i równocześnie przyzwoicie zadowalające widza. I właśnie w tym czasie, kiedy to bardzo trudno broniło się przyzwoitości i kiedy samemu trudno było zostać przyzwoitym, byli jednak ludzie, jak np. pani Wandzia, którzy przychodzili mi z pomocą. Ileż to razy, czego nie dało się przeskoczyć, było trzeba nauczyć się podłazić.
Większość realizowanych premier sztuk współczesnych stanowiło zawsze wielką niewiadomą, o ile chodzi o reakcję widza. Wspólnie z panią Cejnar, reżyserami Karolem Suszką, Witoldem Rybickim i Rudolfem Molińskim uspokajaliśmy się dopiero po pierwszych reakcjach widowni. Nie mam tu na myśli wyłącznie śmiechu. Od tego momentu zaczęliśmy porównywać to, co zostało założone, z tym, jak odbierali to widzowie. Te konfrontacje zaliczam do najtrudniejszych, ale i najciekawszych momentów i przeżyć związanych z moją pracą w teatrze. Choć bardzo często trudno było zachować ową przyzwoitość, chyba nie muszę spuszczać oczu przed nikim. W Teatrze Cieszyńskim mam dotąd wielu serdecznych przyjaciół.
Przypomina mi się jeszcze jedno takie „normalizacyjne” przeżycie z okresu, kiedy byłem dyrektorem Filharmonii Janáčka. Z okazji wydarzeń lutowych w 1975 r. zaprosiłem na koncert do Ostrawy osiemnastoletniego wówczas Krystiana Zimermana. Przyjechał razem ze swoją mamusią. Fortepian dla solisty stał na środku sceny. Nie podobało się to jednak przed koncertem pracownikowi ostrawskiego Komitetu Wojewódzkiego KPC i kazał fortepian przesunąć na bok sceny, pod okno, bo to jego zdaniem wydarzenia lutowe i hasło w tle powinny stanowić „centrum” zainteresowania słuchaczy. Długo musiałem towarzysza przekonywać o tym, że jednak fortepian powinien być na środku, bo tak jest na wszystkich koncertach, że solista zawsze siedzi w środku. Po pół godzinie pracownik partii machnął ręką i odszedł, jednak i tak niezadowolony.
A wieczorem… co za czarowna to była muzyka! Młodziutki Krystian bawił się z fortepianem jak z małym dzieciątkiem. Delikatnie dotykał klawiszy. Koncert fortepianowy e – moll Fryderyka Chopina w wykonaniu młodego polskiego artysty był jakże cudownie kojącym balsamem na duszę. W parę miesięcy później Krystian Zimerman zdobył wszystkie laury na IX Międzynarodowym Konkursie im. F. Chopina w Warszawie.
Jak widzi pan jako działacz społeczny, animator kultury obecną kondycję organizacji i całego polskiego społeczeństwa na Zaolziu?
Odnoszę wrażenie, że większa część naszego społeczeństwa zobojętniała na takie sprawy jak poczucie więzi społecznej, narodowej, patriotycznej, wyraźnie doszło jakby do uwsteczniania się naszej polskiej świadomości narodowej. Zasmuciły nas na pewno wyniki spisu powszechnego. Narastający kult pieniądza, może aż przesadna, priorytetowa troska o zadowalający byt materialny też robi swoje. Praca społeczna na rzecz naszego społeczeństwa wyraźnie zeszła na boczny tor. Na dodatek bronić trzeba uczciwości ludzkiej i niepewnej przyszłości.
Dzięki nielicznym ofiarnym jeszcze działaczom organizacje nasze istnieją, choć ich dawniejsza kondycja znacznie straciła na rzutkości i efektywności. Szukamy usprawiedliwienia w braku dwujęzycznych napisów, odpowiedniej reprezentacji politycznej na wszystkich szczeblach, dostatecznej ilości środków finansowych na pomyślną działalność kulturalną. Jestem jednak przekonany, iż bez wzmożonej aktywności społecznej, bez chórów, powszechnie rozśpiewanego społeczeństwa, bez zespołów tanecznych, codziennej troski o język ojczysty, bez wzmożonego kontaktu z żywą kulturą polską nie będzie lepiej, ale coraz gorzej.
Trudno sobie wyobrazić np. Festiwal PZKO bez pochodu i programu chórów, zespołów tanecznych i tylko z programem zaproszonych zespołów, choćby tych najlepszych. Pamiętam, jak w 1995 r. po wspólnym występie chórów w liczbie ponad 1000 śpiewaków – dorosłych i młodzieży szkolnej – z akompaniamentem orkiestry Śląska na Festiwalu PZKO w Karwinie jeden z polskich dziennikarzy podszedł do mnie i powiedział: Takiego wspaniałego chóru i śpiewu z serca płynącego jeszcze nie słyszałem i szczerze wam gratuluję. To właśnie jest to, co stanowi o niepowtarzalnej polskiej zaolziańskiej potędze i sile! Na pewno nic tu dodać, nic ująć. Trafił w same sedno sprawy! Jedynie powrót do pracy od samych podstaw może uratować nasze społeczeństwo od zagrażającej mu zguby.
Jest pan już emerytem. Emerytura to czas odpoczynku i czas dla rodziny?
Przed emeryturą byłem często poza domem. Troska o dom, ogródek w Piersnej i wychowanie trzech synów spoczywała głównie na barkach żony. Teraz jest na pewno lepiej. Chociaż nie próżnuję społecznie, nie podreptuję w mieszkaniu od okna do okna. Już jako emeryt od 1994 r. 15 lat jeździłem na zebrania Zarządu Głównego Polskiego Związku Chórów i Orkiestr do Warszawy, jako emeryt pełniłem 12 lat funkcję wiceprezesa ds. kultury w frysztackim MK PZKO. Jako emeryt prowadziłem jeszcze 15 lat karwińską Przyjaźń, a dzielnie towarzyszyła mi w tym żona. Od 10 lat jako członek jury uczestniczę w Przeglądzie Pieśni Śląskie Śpiewanie w Polsce, zaglądam do kół PZKO jako prelegent, łącząc prelekcje o cieszyńskiej pieśni ludowej ze śpiewem przy akompaniamencie swojego akordeonu. Jako członka honorowego łączą mnie stałe żywe przyjacielskie kontakty z Macierzą Ziemi Cieszyńskiej, uczęszczam na imprezy, głównie naszych i innych zespołów chóralnych, próbuję też pisać do naszej zaolziańskiej prasy i „Śpiewaka Śląskiego” w Katowicach, kończę pisanie „Dziejów polskiego śpiewactwa chóralnego na Zaolziu”, czytam książki o muzyce i słucham muzyki klasycznej, bywam też na próbach generalnych ostrawskiej Filharmonii im. Janáčka, karwińskich Festiwalach Muzyki Organowej.
Mamy z żoną ogromną radość z naszych wnuków – najstarsza wnuczka Asia śpiewa w gimnazjalnym Collegium Iuvenum (przedtem zdobywała laury na Przeglądach Cieszyńskiej Pieśni Ludowej i Festiwalach Piosenki Dziecięcej). Dziewięcioletnia Magdalenka w ub. r. zdobyła I miejsce w Śląskim Śpiewaniu (na akordeonie akompaniował jej ojciec Marian, który już 22 lata gra w kapeli Kamraci) i śpiewa w szkolnym chórze Trallalinki w Cz. Cieszynie. Dziewięcioletnia Ewa zdobywa laury w szkolnych konkursach recytatorskich i śpiewaczych (jest laureatką tegorocznej edycji konkursu piosenki Karwiński Talent). Wnuk Michaś po pół roku opuścił czeskocieszyńskie gimnazjum i zdał egzamin do gimnazjum przy Konserwatorium Janáčka w Ostrawie, zaś jako perkusista zdobył laury na szczeblu ogólnokrajowym, gra w kameralnej orkiestrze jazzowej. Przesłał mi też przed tygodniem już nawet swoją pierwszą kompozycję na kwartet smyczkowy. Pięcioletnia Agatka pójdzie do szkoły dopiero w przyszłym roku, a dwuletni Kubusiek marzy dopiero o przedszkolu.
W okresie letnim wiele czasu spędzamy w naszym bajkowym ogródku w Piersnej, o który tak pieczołowicie dba żona. Z synami i ich rodzinami spotykamy się często. Wnuki zaś często są pod naszą opieką. I dobrze nam z tym.
Tagi: Józef Wierzgoń