Sylwia Grudzień
E-mail: sylwia@zwrot.cz
W Portugalii zakochałam się od pierwszego wejrzenia. W 2009 roku pojechałam do tego kraju na krańcu Europy na dwa tygodnie i już po pierwszym dniu pobytu wiedziałam, że jeszcze tam wrócę. Tym bardziej że w Lizbonie spędziliśmy wtedy tylko jeden dzień. A to zdecydowanie za krótko.
Kiedy jechać do Portugalii? Na to pytanie odpowiedź nie jest prosta. Za pierwszym razem byliśmy w Portugalii w połowie czerwca i było bardzo słonecznie, ale nie upalnie. Jadąc tam w tym roku, wybraliśmy połowę maja i również mieliśmy idealną pogodę. Było około 20 stopni Celsjusza, nie padało ani razu, jednak chmury często zasłaniały słońce. Nam to akurat odpowiadało, ale amator fotografii może odczuwać dyskomfort – wiadomo, że na tle błękitnego nieba kolorowe kafelki i ściany lizbońskich kamienic wyglądają lepiej.
W maju nie należy się również spodziewać, że woda w oceanie będzie się nadawała do kąpieli. W czerwcu jest już lepiej, ale ciągle należy pamiętać, że temperatura oceanu mocno odbiega od naszych wyobrażeń o południowych krajach (poza wybrzeżem w okolicach Faro).
Warto mieć jednak na uwadze, że w maju można trafić na pogodę zimną i deszczową. Pewniejszy więc będzie czerwiec. W lipcu i sierpniu nigdy w Portugalii nie byłam, ale przypuszczam, że te miesiące nadają się głównie do plażowania, a nie pokonywania stromych uliczek stolicy Portugalii. Myślę, że całkiem niezłym terminem na zwiedzanie Lizbony jest również wrzesień, kiedy słońce już tak nie doskwiera, a prawdopodobieństwo deszczu jest również małe.
Wygodne buty to podstawa
W przewodnikach można znaleźć informacje, że do stolicy Portugalii należy wziąć wygodne buty. To prawda. Lizbona jest położona na wzgórzach. Owszem, można ją zwiedzać z okien słynnego, zabytkowego tramwaju 28, ale to nie ma sensu – można się nim przejechać raz lub dwa, ale lepiej się poszwendać po ciasnych uliczkach, poszukać swoich ulubionych wzorów kafelków i poobserwować mieszkańców. Najlepiej w sprawdzonych, wygodnych i nie ślizgających się butach.
Być może połączeń lotniczych z Portugalią z Polski czy Czech jest więcej, my jednak zdecydowaliśmy na lot tanimi liniami z Krakowa do Lizbony – warto go wykupić dużo wcześniej, żeby było taniej. Lot, jak na warunki europejskie, trwa dość długo, bo cztery godziny. Nic dziwnego, lecimy przecież na kraniec Europy. Port lotniczy w Lizbonie jest doskonale zlokalizowany. Od biedy można do centrum przejść nawet na nogach – co uczyniliśmy w 2009 roku, ponieważ przylecieliśmy w nocy i doszliśmy do wniosku, że wolimy się przespacerować nocną Lizboną niż czekać na pierwsze połączenie metra.
W sprzyjających okolicznościach najlepiej jednak skorzystać z metra. Komunikacja miejska w Lizbonie i jej okolicach jest świetnie zorganizowana. W przewodnikach można znaleźć informację, że w Lizbonie nie warto wynajmować auta (nawet jeżeli chcemy zwiedzić Sintrę czy Cabo da Roca, które są oddalone od stolicy). Poruszanie się samochodem po tym mieście zapewne nie należy do przyjemnych – jest stromo, ulice są wąskie, często brukowane, w mieście jest kilka linii tramwajowych, miejsc parkingowych w ścisłym centrum jest bardzo mało. Raz byliśmy świadkami, gdy pani w zaawansowanych wieku (pewnie właścicielka) pomagała budowlańcom wynosić stare meble pomiędzy jednym a drugim kursem tramwaju 28 – samochód dostawczy musiał stanąć przed kamienicą, na torach, innej możliwości nie było. Mój mąż już był skłonny nieść pomoc, widząc tę dramatyczną walkę o każdą minutę.
Uwaga na wilgoć i grzyby
Miejsc noclegowych w Lizbonie jest mnóstwo i w porównaniu z innymi stolicami Europy nie jest drogo. Najlepiej skorzystać ze znanych serwisów. My zamówiliśmy noclegi, zarówno w Sintrze, jak i w samej Lizbonie, za pośrednictwem znanego serwisu internetowego umożliwiającego wynajem lokali od osób prywatnych. Ponoć świetną opcją są hostele, gdzie są również dostępne pokoje dwuosobowe. Te noclegi trzeba jednak zamawiać dużo wcześniej, ponieważ ze względu na stosunek ceny do jakości są oblegane.
Spaliśmy trzy noce w Sintrze i cztery noce w Lizbonie. Oba noclegi miały świetną lokalizację. Pierwszy był niedaleko dworca, a drugi w pobliżu Kościoła pw. św. Katarzyny i windy Elevador da Bica, dosłownie minutę od przystanku tramwaju 28.
Mieszkanie w Sintrze miało jednak spory mankament, o którym warto wspomnieć. Choć było czyste i ładnie urządzone, jego ściany pokryte były grzybem. Wilgoć i nieprzyjemny zapach stęchlizny było czuć nawet po długim wietrzeniu. Osoby wrażliwe – z astmą lub alergiami – mogą czuć się w takim pomieszczeniu fatalnie.
Taki problem może pojawić się w Portugalii w wielu miejscach. Ponoć większość mieszkań w Lizbonie nie ma centralnego ogrzewania. A pogoda w pozostałe pory roku jest bezlitosna – choć nie ma śniegu i mrozu, to wiatr i deszcze są takie silne, że mury nasiąkają wilgocią, co skutkuje zagrzybieniem mieszkań. Sami Portugalczycy najwyraźniej nic sobie z tego nie robią i choć podejmują nieśmiałe próby walki (w naszym pokoju znajdował się osuszacz powietrza), to koniec końców uznają, że są na straconej pozycji. W każdym razie ich tolerancja na zagrzybione ściany jest podwyższona. Warto więc o to dopytać wynajmującego.
Pobudka z kogutem
Z drugim noclegiem mieliśmy więcej szczęścia. Było to świetnie położone dwupokojowe mieszkanie z sypialnią z widokiem na ogród, gdzie rosły eukaliptusy, figowce i pomarańcze. I bez zagrzybionych ścian! Ponieważ mieszkanie zlokalizowane było w samym centrum miasta w pobliżu linii tramwajowej, obawiałam się hałasu. Okazało się jednak, że do naszej sypialni nie dochodziły żadne odgłosy miasta, a skoro świt budził nas… kogut. Było to na tyle abstrakcyjne doświadczenie, że koguta, będącego skądinąd symbolem Portugalii, przyjęliśmy z dobrodziejstwem inwentarza.
Większość przewodników radzi, aby nie rezerwować noclegu w Sintrze i wybrać się na jej zwiedzanie z Lizbony. I rzeczywiście większość turystów tak robi – pociąg z dworca Rossio w Lizbonie do Sitry jedzie ok. 40 minut. My jednak wybraliśmy inną opcję z tego względu, że byliśmy w stolicy Portugalii z naszą pięcioletnią córką. Natomiast wcześniej, w 2009 roku, byliśmy w Sintrze tylko jeden dzień i odczułam wtedy niedosyt.
Na miejscu okazało się, że Sintra bardzo się zmieniła. Choć zawsze była turystycznym miejscem, to trzynaście lat temu przynajmniej rano można było w spokoju posnuć się sennymi uliczkami, poobserwować unoszące się mgły i wsłuchać się w śpiew ptaków w pięknych parkach. Zachodzi więc pytanie, czy w ogóle warto wybierać się do tak zatłoczonego miejsca. Zdecydowanie tak, ale…
Lepiej być wcześniej w kolejce po bilet
Aby zwiedzić Pałac Pena, najczęściej odwiedzaną atrakcję w Sintrze, najlepiej przyjść wcześnie rano. Jakimś dziwnym trafem – bo do rannych ptaszków nie należmy – byliśmy pod Pałacem Pena już po 9.00. Kolejki były spore – jedna do automatów z biletami, a druga do wejścia. Jednak w porównaniu z tym, co zobaczyliśmy dwie godziny później, nasze stanie w kolejkach okazało się niczym.
Jeżeli chodzi o kupowanie biletów przez internet, lepiej tego nie robić tuż przy wejściu, ponieważ może się okazać, że czekanie na potwierdzenie zakupu będzie trwało dłużej niż zakup biletu w kasie lub automacie. Z tej formy kupowania biletów warto skorzystać, ale parę godzin przed pójściem do zabytku.
Według opinii wielu osób do wnętrza Pałacu Pena nie warto wchodzić – jest to w końcu XIX-wieczna willa udająca pałac. Nie chcieliśmy też robić rajdu szlakiem pałaców, więc kupiliśmy bilety tylko do ogrodu (są tańsze). Pospacerowaliśmy po ogrodzie i obeszliśmy pałac dookoła, podziwiając widoki i bajkową architekturę. W jednej z bram jest tabliczka, że dalej można wchodzić tylko z biletami upoważniającymi do wejścia do środka, ale nie jest to prawda, pałac można obejść dookoła z biletem do ogrodu. Kolejka do wnętrza pałacu znajduje się nieco powyżej i tam rzeczywiście możemy już wejść tylko z odpowiednim biletem.
Może nie brzmi to zbyt wiarygodnie, kiedy autorka relacji z podróży poleca coś, czego nie widziała. Ale moja intuicja (i internet) podpowiadają mi, że równie wspaniałe widoki roztaczają się z leżącego na sąsiednim wzgórzu Zamku Maurów. Zamek ten to właściwie ruiny, więc jest o wiele mniej oblegany przez turystów. Ponoć można w spokoju kontemplować panoramę okolicy. Niestety my ze względu na naszego małego podróżnika musieliśmy zrezygnować z tego punktu wycieczki.
W Sintrze widzieliśmy jeszcze willę Quinta da Regaleira, willę wybudowaną na początku XX wieku przez portugalskiego milionera Antóni Carvalho Monteirę, prawnika i bibliofila, jak również masona i alchemika. Podobnie jak w przypadku Pałacu Pena zrezygnowaliśmy ze zwiedzania budynku w środku i skoncentrowaliśmy się na eksplorowaniu ogrodu z labiryntami, wieżyczkami i podziemnymi przejściami.
Numer jeden na liście zabytków Sintry
Ponieważ podczas zwiedzania miejsc historycznych najważniejsze są dla nas zabytki, zdecydowaliśmy, że zobaczymy znajdujący się w samym centrum miasta Pałac Narodowy. Choć z zewnątrz wygląda on dość niepozornie w porównaniu z pozostałymi budowlami, w środku znajdziemy komnaty z oryginalnym wyposażeniem letniej rezydencji portugalskich królów.
Moim zdaniem właśnie ten pałac jest numerem jeden na liście zabytków Sintry. Ponieważ jest to najlepiej zachowany średniowieczny pałac w Portugalii, jest on też jednym z najważniejszych zabytków Portugalii – tym bardziej że w samej Lizbonie zachowało się niewiele budynków sprzed wielkiego trzęsienia ziemi w 1755 roku, kiedy to została zniszczona niemal cała historyczna zabudowa stolicy.
Przylądek Roca i Praia da Ursa
Będąc już w Sintrze, warto też wybrać się na Przylądek Roca, dokąd kursują autobusy z centrum. Z samej Lizbony też można tam dojechać transportem publicznym, ale podróż będzie trwała odpowiednio dłużej. Cabo da Roca to najdalej na zachód wysunięty punkt lądu stałego Europy. Tworzą go klify, które w najwyższym miejscu sięgają ponad 144 m n.p.m. Znajduje się tam latarnia morska z XIX w. Na skraju urwiska stoi obelisk, na którym widnieje wers z portugalskiego eposu narodowego Luzjad Camõesa: „Gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna”.
Choć przylądek działa na wyobraźnię i warto spojrzeć z urwistego brzegu na bezkresne morze (Nie wolno przechodzić przez barierki! Kilka lat temu miał tam miejsce tragiczny wypadek z udziałem Polaków), to ja szczególnie polecam spacer na dziką plażę Praia da Ursa.
Podczas podróży w 2009 roku widzieliśmy z mężem wiele przepięknych dzikich plaż ze stromymi klifami, bocianimi gniazdami na urwiskach skalnych i ciągnącymi się kilometrami zboczami porośniętymi kwitnącymi sukulentami, a mimo to Praia da Ursa zrobiła na nas duże wrażenie. W internecie krążą opinie, że na tę plażę prowadzi trudna droga. Owszem nie jest to plaża w Sopocie, ale osoby o przeciętnej sprawności, nie będą miały problemu z pokonaniem dwukilometrowej trasy prowadzącej klifami.
Lizbona – miasto, które najlepiej zwiedzać niespiesznie
Przenieśmy się jednak do samej Lizbony. Stolicę Portugalii, tak jak już wspomniałam, najlepiej zwiedzać, spacerując. To, co najbardziej interesujące, znajduje się na ulicach miasta. W internecie powtarzają się opinie, że Lizbonę najlepiej zwiedzać niespiesznie, bez nastawiania się na kolejne „zaliczanie” historycznych miejsc czy muzeów. I coś w ty jest. W stolicy Portugalii najlepiej się zgubić w jednej z uliczek, szczególnie w Alfamie, jedynej dzielnicy, która nie ucierpiała w wyniku trzęsienia ziemi.
Muzeów jest sporo w stolicy Portugalii. My jednak wybraliśmy do zwiedzania tylko jedno: Muzeum Galusta Gulbenkiana. Największe wrażenie zrobiła na nas kolekcja starożytna oraz Bliskiego i Dalekiego Wschodu, czyli kafle, mozaiki, dywany, tkaniny, ceramika użytkowa. W drugiej części ekspozycji prezentowane są dzieła takich europejskich artystów, jak Rodin, Renoir, Degas, Rubens czy Rembrandt. Muzeum na pewno warto zobaczyć.
Klasztor Hieronimitów, Wieża Belém i Pomnik Odkrywców
Jeżeli chodzi o zwiedzanie, koniecznie trzeba zarezerwować cały dzień na dzielnice Belém, skąd w 1497 roku wyruszyła przełomowa wyprawa Vasco da Gamy. W podzięce za przetarcie morskiego szlaku do Indii postawiono tam w Klasztor Hieronimitów, uważany za szczytowe osiągnięcie architektury manuelińskiej. Klasztor pełni funkcję portugalskiego panteonu – pochowano w nim między innymi samego Vasco da Gamę – sarkofag można zobaczyć tuż przy wejściu do kościoła (wstęp do kościoła jest nieodpłatny).
Nie ma chyba bardziej znanego Portugalczyka niż słynny odkrywca, który jako pierwszy dotarł droga morską z Europy do Indii. Vasco da Gama wyruszał w podróż w nieznane z załogą, której spory odsetek stanowili przestępcy, a większość z nich była przekonana, że ziemia jest płaska.
Gdyby odnieść wyprawę Vasco da Gamy do współczesności, śmiało można by było zaryzykować porównanie jej z lotami wahadłowcami kosmicznymi NASA – duże oczekiwania inwestora, spore ryzyko śmierci, a szansa na powodzenia misji mała. Mimo to Vasco da Gama dopłynął do Indii 20 maja 1498 roku, wyznaczając nowy szlak handlowy. Ponadto demistyfikacji uległa ptolemejska wizja Oceanu Indyjskiego – okazało się, że to otwarty ocean, połączony z Atlantykiem, a nie morze wewnętrzne.
Będąc w Belém, koniecznie trzeba również zwiedzić sam klasztor. W dzielnicy znajduje się również turystyczna wizytówka miasta – Wieża Belém, strzegąca niegdyś wejścia do portu. Oprócz tych dwóch zabytków, nie sposób nie zauważyć monumentalnego pomnika, stojącego na brzegu rzeki Tag. Pomnik Odkrywców w obecnym kształcie odsłonięto w 1960 roku, dokładnie w pięćsetną rocznicę śmierci księcia Henryka Żeglarza.
Bacalhau i pastéis de nata
Nieopodal Klasztoru Hieronimitów znajduje się również najsłynniejsza portugalska cukiernia, w której wypiekane są oryginalne pastéis de Belém (w całej Portugalii znane pod nazwą pastéis de nata), najpopularniejsze portugalskie ciasteczka. Niestety nie jestem w stanie potwierdzić, czy te oryginalne są najlepsze w smaku, ponieważ kolejka była tak długa, że zrezygnowaliśmy z degustacji. Pastéis de nata są dostępne niemal w każdej cukierni.
Skoro o jedzeniu mowa, to warto zaznaczyć, że Portugalia to raj dla miłośników ryb i owoców morza. Tutaj można się przekonać, jak smakuje świeża morska ryba, nie mówiąc o kalmarach, ośmiornicach i innych frykasach. Na pewno warto spróbować narodowego dania portugalskiego, bacalhau, suszonego, mocno solonego dorsza, którego przed obróbką namacza się w wodzie i podaje w różnych formach. Niestety nie mogę się z czytelnikami podzielić żadnym zdjęciem dań portugalskich, ponieważ jak tylko lądowały one na stole, zjadaliśmy je w oka mgnieniu.
Będąc w Lizbonie z dzieckiem obowiązkowym punktem programu musi być lizbońskie oceanarium. Jest to największy tego typu obiekt w Europie. Można w nim zobaczyć rekiny, olbrzymie płaszczki, tuńczyki, mureny i wiele innych fascynujących stworzeń. Na nas największe wrażanie zrobił samogłów, który wygląda jak „ryba po przejściach”.
Saudade – narodowa cecha Portugalczyków
Lizbona to europejska stolica, która przez stulecia była bramą do innego świata. W narodowych stylu manuelińskim widać wpływy marynistyczne i orientalne. Ogrody i parki porastają przywiezione zza mórz różne gatunki roślin. Powszechne są pachnące aromatycznie eukaliptusy, kwitnące na fioletowo jakarandy mimozolistne czy araukarie wyniosłe, drzewa iglaste o dziwacznym pokroju, pochodzące z maleńkiej wyspy Nortffolk na południowo-zachodnim Pacyfiku.
Najbardziej zaskakujący są jednak Portugalczycy, którzy swoim sposobem bycia wcale nie przypominają Hiszpanów czy Włochów. Jadąc do ciepłych europejskich krajów spodziewamy się typowych głośnych, wesołych i gestykulujących południowców, a takich w Portugalii na próżno szukać. Portugalczycy są przyjaźni, gościnni, uczynni, ale jednocześnie zdystansowani. Być może zimny ocean sprawia, że Portugalczycy swoim temperamentem przypominają bardziej mieszkańców Europy Środkowej?
Tego nie wiemy, podobnie jak nie wiadomo, skąd się wzięła narodowa cecha Portugalczyków saudade, wyrażająca się w tęsknocie, którą trudno sprecyzować. Jedni przypuszczają, że jest to tęsknota za odkrywaniem świata i utraconym imperium. Inni, że jest ona związana z rządami dyktatora António de Oliveira Salazara, który przez ponad 30 lat terroryzował swój naród, dzieląc go na ofiary i oprawców. Niezależnie od przyczyny da się wyczuć w stolicy Lizbony saudade, i to nie tylko w pieśniach fado, serwowanych turystom jak kolejne porcje dorsza, ale przede wszystkim w ludziach.
Tagi: bacalhau, Cabo da Roca, Klasztor Hieronimitów, Lizbona, Muzeum Galusta Gulbenkiana, Oceanarium w Lizbonie, Pałac Narodowy Sintra, Pałac Pena, Pomnik Odkrywców, Portugalczycy, Portugalia, Praia da Ursa, Przylądek Roca, Quinta da Regaleira, Sintra, Wieża Belém, Zamek Maurów