Konsul Janusz Bilski zakończył swoją misję w Ostrawie. Dziękując mu za wszystko, co zrobił dla Polaków na Zaolziu, przypominamy wywiad, który ukazał się w maju ubiegłego roku w „Zwrocie”.
Nie ma swojego profilu na Facebooku ani Instagramie, bo ceni sobie prywatność. Chociaż bardzo lubi flaczki, kurczak na ostro z orzeszkami zasmakował mu na tyle, że teraz sam to danie gotuje. Rzeczywiście zna chiński, co sprawdziłam w trakcie wywiadu. Nosił kiedyś długie włosy, bo słuchał Iron Maiden i Soundgarden. Teraz nosi garnitury, nawet w 40-stopniowym upale. Urodził się w Łodzi, mieszka w Warszawie, pracuje w różnych częściach świata.
Kiedy przestaje się Pan uśmiechać?
Na przykład o trzeciej nad ranem, kiedy dzwoni do mnie polski kierowca z pretensjami, że czeska policja za długo wypisywała mu mandat.
Dyplomacja ma jakieś plusy?
Oczywiście. Największym plusem jest służba Ojczyźnie. Istnieją również inne, jak na przykład ten, że można podróżować po świecie. I to nie tylko w sensie pojechania do jakiegoś miejsca na tydzień czy dwa, ale tak, żeby mieszkać w nim przez trzy, cztery lata i móc poznać ludzi oraz inną kulturę. Poza tym to praca pełna wyzwań, które, czego nie ukrywam, lubię. Praca tutaj, w Konsulacie w Ostrawie, jest odmienna od tej na przykład w Konsulacie w Nowym Jorku, w którym również pracowałem. Dzięki temu nie mam perspektywy, że następne dwadzieścia, trzydzieści lat będę wciąż robił to samo. Ciągle mam motywację do rozwoju, do robienia czegoś nowego.
Pana córka urodziła się w Wietnamie, kiedy był tam Pan na misji. Jak to jest z obywatelstwem dzieci dyplomatów, które rodzą się na placówkach?
Dzieci obywatelstwo otrzymują po rodzicach, czyli działa tutaj prawo krwi. W niektórych państwach istnieje też prawo ziemi, tak jest na przykład w Stanach Zjednoczonych. Wtedy teoretycznie można się ubiegać dla dziecka o obywatelstwo kraju, w którym się urodziło. Jednak w Wietnamie nie obowiązuje prawo ziemi. Zresztą, nawet gdyby obowiązywało, nie byłbym nim zainteresowany, ponieważ moje dzieci są Polakami, i to jest dla mnie oczywiste.
Stwierdził Pan, że dyplomacja, to wyzwania. Dla mnie wyzwaniem byłoby na przyjęciu na drugim końcu świata zjedzenie na przykład chrabąszcza…
…albo spalonego żółwia. Na szczęście podawany był z dużą ilością cebuli. I nie ma wyjścia, trzeba zjeść cykadę czy żółwia. Z punktu widzenia własnych przekonań i gustów kulinarnych jest to czasami rzeczywiście trudne, ale trzeba zdać sobie również sprawę z tego, że zazwyczaj gospodarze oferują to, co mają najlepszego. I należy to uszanować. Bycie dyplomatą oznacza również otwartość na inną kulturę, w tym kuchnię.
Będąc gdzieś tam w świecie, nie tylko chodzi Pan na przyjęcia, ale też sam na nie zaprasza. Jak to jest z menu, macie jakieś „gotowce” z listą polskich dań, które w danym państwie się podaje? Jak to w ogóle jest?
To zależy do tego, w jakim państwie się znajdujemy. Tutaj, w Ostrawie, nie mamy żadnego problemu, ponieważ granica z Polską jest kilkanaście kilometrów stąd i istnieje możliwość zamówienia cateringu z Polski. W Wietnamie takiej możliwości nie mieliśmy. Organizowaliśmy przyjęcia nie tylko z okazji polskich świąt państwowych, ale również dla absolwentów polskich uczelni, ponieważ wielu Wietnamczyków ukończyło studia w Polsce, zresztą podobnie jak w ówczesnej Czechosłowacji. Robiliśmy dla nich spotkania w ogrodzie Ambasady, przeważnie w listopadzie, ponieważ w Hanoi była wówczas piękna pogoda, około dwudziestu stopni, co w kraju o klimacie tropikalnym jest wspaniałe. Natomiast zaproszeni absolwenci nie chcieli jeść nic innego, jak tylko bigos, ponieważ na co dzień go nie jedli, a nierozłącznie kojarzył im się z Polską. No i nasze żony gotowały kilka garów bigosu. Natomiast jeżeli chodzi o recepcje z okazji świąt państwowych, to podobnie jak większość ambasad, organizowaliśmy je w hotelach.
Jeżeli kucharz nie znał polskiej kuchni, to z odpowiednim wyprzedzeniem, żony dyplomatów z ambasady uczyły go, jak na przykład robi się polskie pierogi z mięsem.
Pana kariera zawodowa to nie tylko misje dyplomatyczne. W czasie prezydencji Polski w Unii Europejskiej kierował Pan „COCON’em”. Co to takiego?
To unijna grupa robocza do spraw opieki konsularnej i wzajemnego wspierania się w sytuacjach kryzysowych wtedy, gdy unijni obywatele potrzebują pomocy. Idea tej grupy była taka, by podczas większego kryzysu konsularnego łatwiej móc koordynować swoje działania.
Czyli?
Kryzys polityczny, na przykład taki jak podczas Wiosny Arabskiej, przekłada się na to, że z dnia na dzień państwo przestaje działać. Tak było w Tunezji. Nie ma zwierzchnika, nie ma ministrów, ministerstwo zamknięte, nie ma z kim rozmawiać, lotnisko nie działa, a obywatele polscy chcą się wydostać i nie mają jak. W takich właśnie sytuacjach konieczna jest koordynacja opieki konsularnej. Przykładowo, w momencie, kiedy leci polski samolot po polskich obywateli, i wiem, że mam 150 miejsc na pokładzie a tylko 50 obywateli,
którzy będą nim wracać, to udostępniam 100 miejsc innym obywatelom Unii Europejskiej, ponieważ tym razem ja mam samolot, a następnym razem ktoś inny będzie go miał i udostępni mi miejsca dla obywateli Polski.
Na szczęście kryzysy nie zdarzają każdego dnia. Nad czym jeszcze „COCON” prowadził prace?
Chociażby nad sposobem reprezentowania obywateli Unii Europejskiej w państwie, w którym jakiś kraj unijny nie ma swojej placówki. Na przykład Papua-Nowa Gwinea, Polska nie ma tam swojej Ambasady, natomiast są tam turyści z Polski. Turysta zaś może pójść tam, gdzie nie powinien, może zostać okradziony, a bez paszportu do samolotu go nie wpuszczą. Najbliższa placówka, w której moglibyśmy wyrobić mu paszport, jest w oddalonej o tysiące kilometrów Dżakarcie. I w takim przypadku konieczne są zasady, jak taka pomoc konsularna innego kraju miałaby wyglądać i jak będzie ona refundowana.
Czy to, że Polska, tak jak Czechy, są w Unii Europejskiej, przekłada się bezpośrednio na „łatwiejsze dogadywanie się” z państwami spoza unii?
Na pewno. Pójście na przykład w jakiejś sprawie konsularnej razem z innymi przedstawicielami Unii Europejskiej, zdecydowanie ułatwia jej załatwienie. W przypadku kryzysów Wiosny Arabskiej, występowaliśmy jako Unia Europejska i dzięki temu mieliśmy zupełnie inny „ciężar gatunkowy”, niż w przypadku każdego państwa z osobna.
Teraz jest Pan Konsulem Generalnym RP w Ostrawie. Jak się nim zostaje i w ogóle ile miał Pan czasu, żeby przygotować się do wyjazdu do Czech?
Trochę inaczej to wygląda w przypadku szefa misji, czyli ambasadora lub konsula generalnego, niż w przypadku pozostałych stanowisk. Procedura wygląda w ten sposób, że pod koniec wakacji przygotowywana jest lista rotacyjna, czyli lista ze wszystkimi stanowiskami, które w kolejnym roku kalendarzowym powinny ulec zmianie. Żeby wyjechać na stanowisko konsularne, za każdym razem trzeba przejść wiele szkoleń, konsultacji i zdać pisemny egzamin konsularny, wspólny dla wszystkich wyjeżdżających. Po egzaminie pisemnym następuje egzamin ustny, który jest już prowadzony pod kątem konkretnej placówki. Ponadto procedura dla szefa placówki jest dłuższa i bardziej skomplikowana, ponieważ wymaga na przykład uzyskania zgody na jego przyjazd wydanej przez państwo przyjmujące.
A szkolenia i konsultacje czego dotyczą?
To wiedza obejmująca szerokie spektrum zagadnień, począwszy od ubezpieczeń społecznych, poprzez paszporty i ustawy o cudzoziemcach, aż po ogólny porządek prawny obowiązujący w kraju. Ogarnięcie tego całego materiału wymaga niemałego wysiłku intelektualnego, tym bardziej że prawo nieustannie się zmienia. Jednak ja lubię się uczyć.
To na pewno, bo na aplikacji dyplomatyczno-konsularnej był Pan najlepszy na roku. Które z wiadomości, umiejętności zdobytych podczas tamtych studiów przydają się teraz w pracy najbardziej?
Z pewnością były to zajęcia z „fachu” stricte dyplomatycznego, czyli jak prowadzić rozmowy, jak przekazywać informacje, pomijać sprawy nieistotne. Jesteśmy bombardowani informacjami, otrzymujemy setki maili i musimy umieć wyselekcjonować te najważniejsze. W tym przypadku praca dyplomaty i dziennikarza jest do siebie podobna.
To teraz będzie o Zaolziu. Czy Pana zdaniem Polacy z Zaolzia potrafią sprzedać swoje umiejętności i walczyć o swoje?
Wydaje mi się, że tak. Najlepiej odzwierciedla to fakt, że polskość przez tyle lat trwa w czeskiej części Śląska Cieszyńskiego, że Polacy potrafią pokazać plusy tego, że są mniejszością narodową. Poznałem sporo osób, które są bardzo zaangażowane w to, co robią i potrafią zainteresować innych swoimi pomysłami.
Ale w zasadzie ciągle musimy walczyć. Najpierw o to, żeby w ogóle móc istnieć, teraz o pieniądze, żeby móc działać. I to jest męczące po prostu.
Zdaję sobie sprawę, że wymaga to dużego wysiłku, jednak moim zdaniem sytuacja, jaką macie Państwo na Zaolziu, jest bardzo dobra. Środki finansowe są przekazywane przez obie strony: polską przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Senat, jak również przez stronę czeską, z racji tego, że Polacy z Zaolzia są obywatelami Republiki Czeskiej. W niektórych państwach, zwłaszcza na Wschodzie, warunki są znacznie gorsze.
Niemniej długofalowe finansowanie naszych działań bardzo by nam ułatwiło życie. Widzę to po „Zwrocie”. Tak na dobrą sprawę, to ja nie mogę niczego zaplanować, bo nie wiem, czy w kolejnym roku uda się na „Zwrot” zdobyć jakieś pieniądze.
To nie jest problem tylko Zaolzia, polskie środki na całym świecie przyznawane są na takich samych warunkach. Obowiązuje nas i zarazem ogranicza długofalową perspektywę, rok budżetowy. Poza tym budżet MSZ, z roku na rok, jest inny.
Sądzę jednak, że inni polscy konsulowie czy ambasadorowie też spotkali się z prośbą o długofalowe finansowanie działań polskiej mniejszości czy Polonii.
Oczywiście były sugestie i prośby o długofalowe finansowanie, jednak na chwilę obecną musimy działać zgodnie z ustawą o finansach publicznych i rozliczać projekty w okresie rocznym. Poza tym nie jest to kwestia leżąca tylko po stronie polskiej, ale również po czeskiej, gdzie jak mi się wydaje, istnieje dokładnie taka sama procedura finansowania.
W którym kraju, oprócz Polski, mógłby Pan zamieszkać na stałe?
Tak, jak wspomniałem wcześniej, mam to szczęście, że moja praca pozwala mi na lepsze poznanie innych krajów i kultur. Na razie mogę powiedzieć, że wszystkie miejsca, w których dotychczas mieszkałem, mają, używając dyplomatycznego określenia, swoje „plusy dodatnie i plusy ujemne”.
(ikz)