Beata Tyrna
E-mail: indi@zwrot.cz
– Flaszki i nakup – życzliwie uśmiecha się czeska policjantka na widok sterczących z siatki w koszyku mojego roweru szyjek morawskiego wina. Gdy rano jechałam na teren Republiki Czeskiej z pełnym koszykiem pustych flaszek po czeskim piwie, nikt ani na polskim, ani na czeskim posterunku granicznym się nie dziwił. Wszyscy przecież wiedzą, że nam, żyjącym od lat pomiędzy dwoma państwami, nam, którzy nawet nie zauważaliśmy, że przekraczamy granicę. dano dwa dni na zorganizowanie sobie życia po jednej ze stron.
Trzeba podomykać wszystkie sprawy zawodowe i prywatne. Te bardzo ważne i te mało ważne, jak czekające na oddanie butelki.
Choć ostatnio sytuacja oraz przepisy w obu państwach zmieniały się jak w kalejdoskopie i kładąc się wieczorem spać nie wiedziało się, w jakiej rzeczywistości obudzimy się rano, to tego się nie spodziewałam… Choć może powinnam była… Może dlatego, że ta granica nigdy dla mnie nie istniała.
Gdy się urodziłam była, a jakże. Z wielogodzinnymi kolejkami, „mrówkami” i kontrolami celnymi mniej lub bardziej wnikliwymi, z rozbieraniem wybranych delikwentów do majtek włącznie. Ale mnie to nie dotyczyło, jako nastolatka przechodziłam z zielonkawą przepustką obok tego wszystkiego, jadąc do Babci. Później Unia, Schengen i w ogóle przestaliśmy my, mieszkańcy obu Cieszynów, zauważać że jest granica.
Kiedyś, dla zabawy, kiedy córa była jeszcze mała i trzeba było zaprowadzać i odbierać ją ze szkoły (mieszkamy po polskiej stronie a chodzi do szkoły w lewobrzeżnej części miasta) policzyłam ile razy przekraczałam granicę w jednym dniu. O ile się nie pomyliłam w rachunkach, wyszło mi 8.
Aż nastał 25 marzec. Jak co rano po opłukaniu zimną wodą twarzy zasiadłam do komputera w szlafroku z kubkiem gorącej kawy (którą od dawna kupowaliśmy po czeskiej stronie). I zaczęłam spokojnie pisać artykuł o dostępnych online zbiorach bibliotecznych. A tu szefowa podsyła materiał z Konsulatu do opracowania. Biorę się zań. Czytam, czytam… i o mało nie spadam z krzesła. Staje się jasne, że teraz i ja mam dwa dni na ewakuację swojego życia tak zawodowego, jak i prywatnego z lewego brzegu Olzy.
Kończę pracę nad tekstem, telefon do kumpla i w drogę. Polski posterunek. Sprawdzają dokumenty. Rzetelnie informują: – Pani wie że jak pani nie wróci jutro przed północą to kwarantanna? – Wiem, wiem. Dzisiaj wrócę. I zabiorę swoje zwierzę na polską stronę, bo mam go po czeskiej. – Jasne, oczywiście. – Do widzenia.
Czeski posterunek. Pieczątka, pomiar temperatury. Podobna rozmowa. Jestem na Głównej. Wiem, że przedostatni raz na jakiś czas.
Dworzec. – Ropica Zalesie na inkartę 25 poproszę.
Nie wiedziałam ile czasu zajmie odprawa graniczna, czy nie będzie kolejki, więc jestem o kwadrans za wcześnie. Nie wiem, co ze sobą zrobić. W końcu decyduję się posiedzieć na peronie. Wszak jestem na czeskocieszyńskim „banhofie” ostatni raz na nie wiadomo jak długo…
Kilka minut przed odjazdem wsiadam do żółto-zielonego, dwuwagonikowego „motoraczka” na Frydek. W sumie w pociągu 4 osoby, w każdym wagonie po dwie. Bezpiecznie. Otwieram okno. Patrzę jak dziecko na przemykający krajobraz, który perzcież znam na wylot. Ale nie zobaczę go już nie wiadomo jak długo.
Kręcę filmik fragmentu drogi. Sama nie wiem po co. I właściwie nie wiem co mam, oprócz załatwienia niezbędnych spraw reorganizacji swojego dotychczasowego życia, z tym przedostatnim byciem na Zaolziu zrobić. Dziwne uczucie. Ostatni raz siedzę w czeskim pociągu, który od lat był dla mnie codziennym środkiem transportu podczas dojazdów do pracy, a także wyjazdów urlopowych. Przedostatni raz jestem na Zaolziu.
Tamtego świata już nie ma. Teraz są dwa dni na pożegnanie się z nim. Tyle, że mojego świata już nie ma od 3 grudnia, kiedy najbliższy mi (oprócz córki) człowiek, z którym spędziłam ostatnie kilka lat życia i z którym mieliśmy spędzić już resztę naszych dni, cudem przeżył wypadek drogowy. Przeżył, ale lekarze wyrokowali, że pozostanie „rośliną”. Mimo połamanych obu nóg, popękanych narządów, a co najgorsze pękniętej w dwóch miejscach czaszki i sporych mechanicznych uszkodzeń mózgu nie pozostał „rośliną”, ale stopień jego niepełnosprawności w przyszłości nadal pozostaje jedną wielką niewiadomą.
Wtedy nie było czasu na pożegnanie się. Wted,y wychodząc z domu w południe, nie wiedziałam, że towarzysza mojego życia widzę takiego, jakim go znałam, po raz ostatni. Wtedy, jeszcze popołudniu, gdy stałam na łące w Ropicy i rozmawiałam z nim przez telefon, nie wiedziałam, że jego głos taki, jaki znałam, słyszę po raz ostatni. – Jadę do Karola. – Dobrze. Ja na 17 idę do biblioteki na prelekcję, później będę w domu. Nie wróć za późno.
Nie wrócił wcale. Zamiast zgrzytu klucza w zamku dzwonek do drzwi. Mieszany, polsko-czeski patrol policji z informacją o wypadku. Szok. Działanie. Wszyscy przyjaciele i znajomi robią wszystko by pomóc. Dopiero po długim czasie dociera do mnie, że tamtego świata już nie ma i nie będzie nigdy. Pytaniem o wielką niewiadomą przyszłości jest pytanie o stopień niepełnosprawności. Jeden moment, jedno zbyt nieostrożne wejście w niewłaściwym momencie na jezdnię i mój świat, jaki znałam, skończył się raz na zawsze. Bezpowrotnie.
Teraz zostałam uprzedzona o końcu transgranicznego świata, jaki znałam, na dwa dni wcześniej. No i jest szansa, że wróci. Wszyscy wiedzą, że świat po wielkiej zarazie nie będzie już taki sam, jak przed nią. Ale sporo jego elementów, z otwartymi granicami na czele, przecież kiedyś wróci. A i tak dziwne uczucie.
Wysiadam raptem dwa przystanki za Cieszynem. Przepraszam, za Czeskim Cieszynem. Oglądam się jeszcze nostalgicznie za odjeżdżającym „motoraczkiem”, rzucam okiem na wiatę przystanku, na pola na horyzoncie. Idę do właściciela pastwiska. Żegnam się.
– Wrócimy jak otworzą granice, czyli nie wiadomo kiedy.
– Jasne.
Przegląd rzeczy w siodlarni. Wiem, że to, czego nie zabiorę, zostanie tu na nie wiadomo jak długo. Szybka analiza, co jest naprawdę potrzebne. Zimowe gumiaki, jak i zimowa kurtka zostają. Do zimy chyba już granice będą z powrotem otwarte… Szczotka i kopystka zostaje, u Julka są. Selekcja dokonana. I tak nie zmieści się do kieszeni w czapraka, ale zabrałam sakwy. Czyszczę, siodłam. Na koń i w drogę. Ciekawe jakie miny będą mieli policjanci i straż graniczna jak wejdę im z koniem na posterunek graniczny…
Ruszamy. Ujechałam z 200 metrów, a tu spokojny zawsze nad wyraz koń zrywa się i ponosi z powrotem w stronę pastwiska. Pewnie obijające mu się o boki w pełnym galopie sakwy, które ma założone pierwszy raz, nie pomagają mu się uspokoić. Opanowuję wierzchowca i zawracam na obrany kierunek. Kierunek w którym chodził setki razy.
Dojeżdżamy do tego samego miejsca i… powtórka z wątpliwej rozrywki. Po trzecim razie zsiadam i przeprowadzam zdenerwowane zwierzę obok płotu, od którego na wpół oderwała się wielka, zielona, plastikowa płachta i powiewa na silnym wietrze. Niby to normalne, że się spłoszył, konie takich rzeczy się boją. Ale jakieś takie znamienne w sytuacji, kiedy wiadomo, że odjeżdżamy z tego pastwiska, do którego przywykł i nie wiadomo, kiedy tu wrócimy. Zresztą całą drogę był zdecydowanie niespokojny, co się mu nie zdarzało wcześniej, choć nie raz już czasowo zmieniał stajnię i przejazd pomiędzy polską a czeską stroną był dla niego tak samo naturalny, jak dla nas wszystkich. Wiem, wiem, dzień jest wyjątkowo wietrzny, a konie podczas wiatru są poddenerwowane, ale…
Drogę obrałam nie tą najkrótszą, przez Ropicę i dalej wałami Olzy i „Sikorak”, ale tą nieco dłuższą, przez Sibicę. Myślałam, że uda mi się zrobić po drodze dziennikarski materiał ze śpiewania na balkonach w Sibicy, ale przez to pakowanie się i zawracanie nie zdążyłam. A więc jadę dalej.
Zresztą w Sibicy koń też niespokojny, choć nie idzie przez osiedle pierwszy raz. Jeszcze tylko przejechać Aleje Masaryka i już jesteśmy przy Avionie. Zsiadam, wydobywam z sakw dokumenty i prowadzę wierzchowca w stronę posterunku granicznego.
Policjanci z uśmiechem – No konia tu jeszcze nie mieliśmy. Sprawdzają dokumenty, jakby zaskoczeni, że mam wszystkie, łącznie z paszportem konia. Głaszczą, pytają czy nie kopnie, bo wierci się niecierpliwie raz po raz odwracając się do któregoś zadem. O ile normalnie byłoby to bardzo niebezpieczne, to akurat ten koń wyjątkowo nie kopie. Odprawieni ruszamy przez most na polski posterunek. Polski policjant cyka nam zdjęcie komórką. Znowu sprawdzania dokumentów, a do tego pomiar temperatury.
– Koniowi też mam mierzyć? – półżartem pyta funkcjonariusz kolegi. Koniowi ostatecznie temperatura nie jest mierzona, ale widok człowieka w pomarańczowym skafandrze, który podchodzi z pistoletem termometru do mnie, nie budzi zaufania zwierzęcia. Konieczność przeciśnięcia się pomiędzy namiotem a stolikiem odprawy też nie jest dla niego zbyt naturalna. W końcu to przejście piesze, nikt ustawiając go, nie wziął pod uwagę takich gabarytów przechodzącego.
Granica za nami. Zaolzie za nami. Na nie wiadomo jak długo. I choć tą drogę przemierzaliśmy nie raz, tym razem jakoś dziwnie.
Czwartek, dzień ostatni transgranicznego życia. Jadę „składakiem” na przejście graniczne. Nikogo z funkcjonariuszy nie dziwi pełen koszyk flaszek po czeskim piwie. Wszyscy wiedzą, że to ostatni dzień na oddanie ich. Flaszki oddane, rower przypięty pod sklepem, ruszam na trasę ostatniego jak na razie „Spaceru ze Zwrotem”. Następne to już chyba tylko palcem po mapie będą, albo wygrzebię coś z nieopisanych wcześniej archiwów.
Co zakręt znajome miejsca, przypominam sobie „o a tędy szliśmy wtedy, a tu jedzie się stąd dotąd…”. I znów to dziwne uczucie wynikające ze świadomości, że idę tędy, widzę ten widok po raz ostatni. Mam nadzieję, że nie tak całkiem po raz ostatni, tylko że na jakiś czas po raz ostatni. I ciągle to w tyle głowy, że jak wychodziłam z domu 3 grudnia to nie wiedziałam, że po raz ostatni rozmawiam z tym człowiekiem takim, jakim go znałam….
20 km. Czuję zmęczenie. Wszak od tych niemal już czterech miesięcy zdecydowanie mniej się ruszałam. I to dziwne uczucie kiedy dochodzę z powrotem do Czeskiego Cieszyna. Dziwne uczucie wynikające ze świadomości, że przez nie wiadomo jak długi czas już tędy nie pójdę mieszające się z nieustannymi wspomnieniami – tędy szliśmy wtedy, tu byliśmy wtedy…. I o ile pewnie przyjdzie czas, że znów otworzą granicę i będą mogła tędy przejść, to wiem, że z tamtym człowiekiem już nie…. Nostalgia jest więc podwójna. A to, co dzieje się na świecie i czym żyją wszyscy, u mnie schodzi na drugi plan. Jest tylko tragicznym tłem naszej osobistej tragedii.
Koniec spaceru. Ostatnie zakupy. Szybka analiza czego będzie mi brakować. Czosnek pół na pół z solą. 10 słoików. Kilka flaszek wina. Ser bałkański, mleko z mlekomatu – no tego się za wiele na zapas nie kupi. I o ile krowę pewnie po polskiej stronie jakąś znajdę, to sera bałkańskiego po polskiej stronie nie uświadczysz. Kiedyś nawet zastanawialiśmy się nad tym fenomenem i Jot jako etnograf stwierdził, że pewnie ten specyficzny ser dostępny w Czechach jest pozostałością kulturową po Czechosłowacji, a tam zaś po Austro-Węgrzech. Ale był dla nas na wyciągnięcie może nie ręki, ale kroku – niecałe 10 min z domu do najbliższego sklepu sieci „Gruszka”, gdzie sprzedają go na wagę…
Jeszcze karta czeskiego operatora dla odciętej od swojego środowiska córy. Dobrze, że mają Internet. Ale ona była „typem wychodzącym” nastolatka. Po wnikliwej analizie doszukała się dwóch koleżanek po polskiej stronie plus jednej na wsi u taty. Na razie i tak wszyscy mają siedzieć w domach, a życie szkolnej społeczności tak, jak i nauka, toczy się jedynie w sieci.
Ale jeśli zamknięcie granic potrwa dłużej, niż ogólna kwarantanna? Nie ma co się nad tym zastanawiać. Życie pokazuje, że świat może zmienić się z dnia na dzień. Że świat, jaki znaliśmy, w jakim żyliśmy, może skończyć się z dnia na dzień. A mnie życie pokazało to o jakieś dwa miesiące wcześniej, niż po raz pierwszy świat usłyszał „koronawirus”.
Czy wszystkie zakupy zrobione? Cóż jak nie zrobione, to i tak ich nie zrobię nie wiadomo przez jaki czas. Ostatni rzut okiem na czeskocieszyński rynek, na ulicę Główną i pcham swojego obładowanego składaka w stronę posterunku granicznego.
– Flaszki i nakup – życzliwie uśmiecha się czeska policjantka. Przybija pieczątkę.
– Do widzenia.
– Na shledanou.
Ale przecież już się nie zobaczymy. Już tędy nie pójdę. Jeśli czegoś zapomniałam po tamtej stronie, to już trudno.
Pracę jakoś sobie zorganizuję. I tak pracujemy zdalnie, a w terenie dzieje się niewiele. Praca z domu w moim wypadku będzie do ogarnięcia. Problem pojawi się za miesiąc, jak trzeba będzie opracować kolejny odcinek „Spacerów ze Zwrotem” do papierowego wydania magazynu.
Ale co powiedzieć mają ci, którzy mieszkają po polskiej stronie a pracują w Werku albo kopalniach…. Albo mieszkają po czeskiej a pracują po polskiej w otwartych sklepach? Oni problem będą mieli już jutro.
(indi)
Tagi: Cieszyn, granica, indi, Jot, koronawirus, pracownicy transgraniczni