Krzysztof Rojowski
E-mail: krzysztof@zwrot.cz
Gdybyśmy byli portalem lubiącym clickbaity, to jeden z naszych tekstów z poprzedniego tygodnia zatytułowalibyśmy: SZOK! Partia Polaka odkryła jeden prosty trick i została trzecią siłą polityczną w kraju [ZOBACZ JAKI]. Pisaliśmy bowiem o Pawle Bartoszku, obecnym pośle islandzkiej partii Odrodzenie, która dzięki radykalnej zmianie podejścia przeniosła się z marginesu politycznego na szczyty władzy. Warto się jednak zastanowić, czy ich podejście można by było przenieść na polski grunt?
Deputowany Polak mówił nam, że jego ugrupowanie jeszcze w 2017 roku miało poparcie nieprzekraczające 5-procentowego progu wyborczego. Jak to się stało, że teraz ma ono szansę na wejście do koalicji rządowej? – Postanowiliśmy, że zaczniemy słuchać ludzi. Spotykaliśmy się z nimi w centrach handlowych, w popularnych miejscach, gdzie stawialiśmy białe tablice i pytaliśmy: co wam leży na sercu? – wyjaśniał nam Bartoszek.
Islandczycy najczęściej narzekali na dwie kwestie: rachunki i złe samopoczucie. Dlatego partia swój nowy, napisany całkowicie od podstaw program oparła na zmianach gospodarczych i zdrowiu psychicznym. Zaczęli robić to, co chcieli wyborcy. Tylko tyle i aż tyle.
Czy taka polityka w Polsce miałaby sens? I tak, i nie.
To dość dyplomatyczna odpowiedź, ale jak najbardziej trafna. Przeanalizujmy sobie oba warianty.
Kampania wyborcza w Polsce trwa non stop. Change my mind
Był czerwiec 2021 roku. Minął ponad rok od wyborów prezydenckich, a kolejne – parlamentarne – miały się odbyć dopiero za ponad dwa lata. Można by powiedzieć, że mieliśmy sielski środek kadencji, czas mało intensywny pod względem agitacji politycznej. Tymczasem nastąpił nagły – nomen omen – zwrot! Do polskiej polityki po kilkuletniej przerwie wrócił były premier i lider Platformy Obywatelskiej – Donald Tusk. Zapowiedział konsolidację ówczesnej opozycji i zadeklarował pragnienie zdobycia władzy.
To właśnie wtedy de facto rozpoczęła się kampania wyborcza, której pierwszy etap miał się zakończyć dopiero w październiku 2023 roku. Ten ponad dwuletni okres zdominowały spotkania z wyborcami i rozgorzała zwyczajna kampania wyborcza. Najdłuższa w historii Polski, trwająca praktycznie do dziś – przecież w mijającym roku mieliśmy wybory samorządowe, a w przyszłym odbędą się prezydenckie. Jest o co walczyć.
Piszę o tym nie bez powodu. Spotkania z wyborcami, dyskusje na temat prowadzonej przez państwo polityki, rozmowy na tematy społeczne były bowiem wcześniej domeną zwykłej kampanii wyborczej – kilkumiesięcznego okresu od ogłoszenia terminu wyborów do ich przeprowadzenia. To wtedy politycy „przypominali” sobie o wyborcach i vice versa. To wtedy interesowaliśmy się programami poszczególnych partii, zastanawialiśmy się na kogo oddać głos. Z tym że proces ów trwał maksymalnie 4-5 miesięcy, a nie ponad dwa lata. I jego końca wciąż nie widać.
Można więc wyobrazić sobie, że w tak długim okresie któraś z partii postanawia obrać tę islandzką drogę. Jej działacze wychodzą do ludzi, spotykają się z nimi w popularnych miejscach w dużych i małych miastach, pytają, co Polki i Polacy chcieliby zmienić w kraju. Dlatego z technicznego punktu widzenia tak, takie działanie miałoby sens i byłoby możliwe.
Ale jednak nie do końca. Problemem zaufanie (i jego brak)
W tegorocznym rankingu zaufania do poszczególnych zawodów lub stanowisk (przeprowadzonym przez SW Reaserch) ostatnią dziesiątkę otwiera minister, a czwarte i trzecie miejsce od końca zajmują kolejno poseł na sejm i działacz partii politycznych – wyprzedzają jedynie „youtuberów” i „influencerów”. To żadna nowość – politycy jako grupa społeczna od lat w Polsce nie cieszą się specjalnym uznaniem społeczeństwa. Biorąc nawet pojedynczych rządzących, stosunek nieufności do zaufania wobec nich jest niekorzystny w zdecydowanej większości przypadków.
Sytuacja zgoła odmiennie wygląda na Islandii. Chociaż w sieci trudno jest znaleźć bezpośrednie odpowiedniki polskich sondaży, to jednak można się oprzeć na analizie sporządzonej przez OECD (Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) z 2021 roku, zatytułowanej „Brak zaufania do instytucji i zaangażowania politycznego”. Jak wynika z badań, w Islandii całkowitą nieufność do rządzących deklarowało jedynie 8,1%. W Polsce – według tego samego opracowania – blisko 20%.
Mój kraj murem podzielony
Jak na dłoni widać więc różnice między islandzką a polską kulturą polityczną. Kraje nordyckie słyną z transparentności różnych instytucji publicznych i ma to swoje odbicie w zaufaniu do nich oraz osób rządzących. W takim środowisku dużo łatwiej rozwijać się różnym środowiskom i partiom.
W Polsce z kolei scena polityczna jest mocno podzielona, a od 2015 roku krystalizuje się dość dwupartyjny model parlamentarny zdominowany przez Platformę Obywatelską i Prawo i Sprawiedliwość. Owszem, pojawiają się nowe ugrupowania – najlepszym przykładem jest Polska 2050 Szymona Hołowni, który przed 2020 rokiem nie był w ogóle zaangażowany politycznie – ale mimo pewnej „świeżości” na polskiej scenie, już teraz boryka się z nieufnością wyborców. Według niedawnego badania CBOS-u, wynosi ona 36%, przy 45-procentowym zaufaniu. Z kolei poparcie dla Trzeciej Drogi (koalicji PL 2050 i PSL) waha się z kolei wokół 9% – w trakcie wyborów z 2023 roku wynosiło natomiast blisko 15%.
Czy zatem „jeden prosty trick” polegający na słuchaniu głosu wyborców miałby rację bytu w Polsce tak jak na Islandii? Obawiać się należy, że musi upłynąć wiele wody w Wiśle i dojść do pokoleniowych zmian, by tak się stało. Ale może prosta biała tablica i otwarcie się na ludzi przełamałoby pierwsze lody.