Halina Szczotka
E-mail: halina.szczotka@zwrot.cz
Biblioteki zamknięte, księgarnie też. A wiadomo, że teraz potrzebne nam pozytywne myślenie i pogoda ducha.
Poprosiliśmy zatem naszych literatów, by udostępnili dla was urywki swojej twórczości. Zareagowali bardzo pozytywnie, dzięki czemu dziś możemy opublikować pierwszą część cyklu.
Życzymy przyjemnej lektury!
Renata Putzlacher
Z POGRANICZA
METAXU
Mohikanie sami siebie nazywali „Ludźmi rzeki” albo „Ludem znad wody, która nigdy nie jest nieruchoma”. Gdybym miała wybrać sobie indiańskie imię, brzmiałoby: „Ta, która stoi na moście”. W rodzinnych opowieściach zawsze pojawiał się jakiś most, zmieniały się tylko rzeki, most był zawsze, by można było na nim stać i wypatrywać, skąd przyjdą nasi albo obcy. W czasie wojny, a potem już nawet w międzyczasie, nasi często stawali się obcymi, jak to na pograniczu. Czasem wystarczyło stać na moście i zastanawiać się, jakie po zejściu na stały ląd zastanie się państwo. Granice, zwłaszcza te na rzekach, bywają płynne.
Most zawsze kojarzył mi się z zawieszeniem, z niedookreśleniem. Stojąc na środku mostu granicznego jesteś bezpaństwowcem, bo to jest miejsce dla tych, którzy lubią balansować pomiędzy. „Stoję na granicy dwóch światów, w żadnym nie czuję się u siebie.” To z Tomasza Manna.
Wsiadasz do pociągu, który ma cię zawieźć z miejscowości A do miejscowości B. Robisz wdech i twoje życie ulega pozornemu zatrzymaniu. Siedzisz i jednocześnie się poruszasz. Nie ma jedności czasu i miejsca. Podróż też jest zawieszeniem, niedookreśleniem. Kim jesteś w tym czasie? Mieszkańcem jakiego miasta? Obywatelem jakiego państwa? Bycie „pomiędzy”, metaxu – to z Simone Weil. Wreszcie przybywasz do celu i przychodzi pora na wydech. Może westchnienie ulgi. Nie ma już niepewności, jest stały ląd pod nogami.
Moja rodzina stanowczo zbyt wiele czasu spędzała na mostach i w pociągach. To jakiś nakaz? Zew? Der Zwang.
Z POGRANICZA
Co się łamiesz stara powiedział
tak samo jest w Görlitz
na Orawie Spiszu i w Komárom
Tamci przechodzą przez granicę
po wasze żarcie a ci
nasi znaczy się
idą w drugim kierunku po ciuchy
Takie krążenie ludzi w przyrodzie
Ty trwasz wiernie na placówce
a ja tam i z powrotem jak oblatywacz
Co się łamiesz pocieszał mnie czkając
ważne że wódka jest wszędzie Po tej
i po tamtej stronie Na tym
i na tamtym świecie
PYTANIA O TOŻSAMOŚĆ
Życie Gustawa Mahlera było rozpięte między wieloma sprzecznościami. Mój ulubiony kompozytor zawsze i wszędzie czuł się obco: „Jestem skazany na potrójną bezdomność: jako Czech między Austriakami, jako Austriak między Niemcami i jako Żyd wobec reszty świata”. Mój ulubiony poeta Josif Brodski na pytanie, kim jest, odpowiedział kiedyś: „Jestem Żydem, poetą rosyjskim, eseistą angielskim i obywatelem amerykańskim”.
Pytania o tożsamość – takie dostałam zadanie do odrobienia. I paradoksalnie szukam odpowiedzi u żydowskich artystów. Być może dlatego, że ich korzenie są jeszcze bardziej poplątane. Moich praprzodków po mieczu nikt znikąd nie wyganiał, nie zamykano ich w gettach ani w rezerwatach. Mieli jasne włosy i szaro-niebieskie oczy, wierzyli w swojego katolickiego Boga i znali język niemiecki, który nie rezonuje w mej duszy. Byli u siebie, choć nie ogarniali wzrokiem ogromnych połaci austriackiej, a później austro-węgierskiej monarchii. Przewędrowali ją z południa na północ, z zachodu na wschód „aż po kresów kres”, omijając Górne Węgry, tereny dzisiejszej Słowacji, skąd przyszła do Cieszyna Rozalia Wiesner. Pod koniec życia zatoczyła krąg i stamtąd wyruszyła w swoją ostatnią podróż…
Gdy z kolei ja zatoczyłam krąg i z Cieszyna, do którego przywędrował mój dziadek, ruszyłam razem z moimi najbliższymi na południe, do Brna, zatrzymałam się na chwilę w regionie Pálava i zrozumiałam, że to jest moje metaxu, moje „skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd idziemy”. Nie osiadłam tam, żeby nie utracić tej kruchej pewności.
Malownicze ruiny na wzgórzach, białe skały, winnice, morelowe sady i lustro wody gdzieś w dole, a także pogodni ludzie, ich spracowane dłonie i delikatne podniebienia. Tu już w III wieku, za panowania cesarza Marka Aureliusza Probusa, żołnierze rzymscy z Legionu X Gemina z Vindobony (późniejszy Wiedeń), budując przyczółek obronny pod wzgórzami Pálavy, założyli pierwsze winnice.
Miałam wrażenie, że już tu kiedyś byłam, od razu poczułam się „u siebie”, co do tej pory nie zdarzało mi się w obcych regionach. Moi praprzodkowie przywędrowali na północ ze Styrii, krainy historycznej, która dziś należy do Austrii, a jej południowa część do Słowenii. Tu leży Maribor, miasto muzyków i malarzy – i pewnie jakaś prapamięć o korzeniach oraz to, co jest lotne, słowiańskie i śpiewne we mnie, bierze się właśnie stamtąd, z gleby, która zasila również starą trtę, najstarszą udokumentowaną winorośl na świecie.
RACHELA (piosenka)
Dziewczyno czarnowłosa, zwiastunko chochoła,
imienniczko semickiej patronki Wesela,
moja siostro przybrana, twe imię Rachela,
dzisiaj w noc szabasową cię przyzywam, wołam.
Wciąż tęskniąca do ziemi, którą obiecano,
druga strono monety, twoim godłem gwiazda,
Rachelo z międzywojnia i z mojego miasta,
która żyłaś w porywach, lecz nigdy na całość.
Rachelo nie z tej bajki, z innego wymiaru,
która tłuczesz się we mnie wraz z grzechotką serca,
Bogu świeczkę, a tobie ogarek poświęcam,
przaśny chleb w święto Pesach, modlitwę nieśmiałą.
Kobieto z mego miasta, dziwniejsza ode mnie,
o germańskim nazwisku, choć nie byłaś Niemką,
mknąca w chuście do mykwy Menniczą po ciemku,
za pan brat z tajemnicą, poznać ją daremnie.
Śladami przodków idąc, ciebie napotkałam,
na starej fotografii cień twego uśmiechu,
w kocich łbach na Bóżniczej dawnych kroków echo,
synagogi sylwetkę jak z płócien Chagalla…
Szabasowa noc czarów, świece i czerń tiulu,
wrócił mąż z synagogi, aniołów nie widzisz
pochylonych nad stołem, płyną modły w jidisz
i obrządek tak obcy, a bliski do bólu.
Stary rebe dmie w szofar, anioły się bawią
wieża Babel piastowska jeszcze stoi niema,
jidisz miesza się z polskim, drugiej wojny nie ma,
Olza płynie, a nad nią nie zburzony Avion.
NA GRANICY
– Panie burmistrzu, nazywam się Singer i chciałbym zszyć to miasto.
– Które?
– Teschen. To znaczy Cieszyn i tę część za rzeką, Cieszyn Zachodni. Te trzy mosty nie utrzymają materii, ona się rozjedzie, popruje. I podryfują te miasta, jedno na północ, drugie na południe. Ta rzeka rozleje się, rozkrwawi, już teraz wygląda jak blizna. Panie burmistrzu, jeszcze jest czas, trzeba szyć…
– Ponosi was fantazja, Singer. Lepiej mi powiedzcie, czy taka ryba złowiona w granicznej rzece jest polska czy czeska?
– To… to jest nasza ryba. Żydowska… Ja, jidische fisch…
– Ryby nie mają głosu, Herr Singer.
KTO TY JESTEŚ?
Mogłabym powtórzyć za Edwardem Balcerzanem: „Przytrafiło mi się dzieciństwo wielojęzyczne, które zaważyło i na moich gustach literackich, i na próbach poetyckich, i wreszcie na zainteresowaniach przekładem”. Wielojęzyczność otaczała mnie od początku mojego życia, dzieciństwo i młodość spędziłam bowiem w Czeskim Cieszynie, opisanym później przeze mnie jako miasto niejednoznaczne, dziwne i schizofreniczne, którego mieszkańcy inaczej się modlą, rozmawiają w innym języku, a jeszcze w innym proszą o chleb. Liczni cieszynianie mówią do dziś gwarą, w której pobrzmiewają zwroty staropolskie, wtrącenia niemieckie i zapożyczenia z języka czeskiego. Miejscowi Polacy i Czesi wyruszają zugiem z bahnhofu w świat, który jest bardziej jednoznaczny. Wystarczy tylko wybrać odpowiedni kierunek. Na północ od dworca, za rzeką Olzą, rozciąga się ziemia, w której mówi się po polsku. Jadąc na wschód, można dotrzeć do kraju, w którym dominuje język słowacki. Gdy Polak z Zaolzia wyruszy na zachód i południe, miejscowi Morawianie i Czesi uważać go będą za ostrawianina, bowiem mieszkańcy Ostrawy i okolic mają ich zdaniem tzw. krótkie dzioby (nie rozróżniają w wymowie długich i krótkich samogłosek).
W dzieciństwie nie marzyłam o poznawaniu obcego, wielobarwnego świata, który rozciągał się za opłotkami. Żyłam w niezrozumiałym, wieloznacznym świecie, który dopiero po przekroczeniu granicy stawał się jednoznaczny. Tylko jedna rzecz była pewna – że jestem Słowianką, chociaż nazwisko odziedziczyłam po przodkach ze Styrii. W czasie krakowskich studiów zaczęłam pytać (zgodnie ze słowami czeskiego hymnu): „Gdzie jest mój kraj?”. W języku polskim czeskie słowo mateřština, kojarzące się z matką, oznacza język ojczysty. Mój ojciec urodził się w Czechosłowacji, moja matka w Polsce. Językiem moich snów, wyobrażeń i wierszy był i jest język polski. Polština. Moje pierwsze słowa były polskie, pierwsze książki czytałam właśnie w tym języku.
Sygnałem, że świat nie jest jednoznaczny, był Katechizm polskiego dziecka Władysława Bełzy: „Kto ty jesteś? Polak mały”. Czy ja jako „Polka mała” mieszkałam „między swemi w polskiej ziemi”? Nie. Moi rówieśnicy z podwórka popisywali się przecież znajomością czeskich wierszyków i piosenek, w których „skakał pies przez owies”, a „kot wyłaził z dziury”. W polskim wierszyku pojawiało się tylko jedno zwierzę, orzeł biały, a także krew i blizny. Nikt go jednak w naszej osiedlowej piaskownicy nie rozumiał. „Kim ja jestem?” Z tym pytaniem pobiegłam do rodziców, bo nagle przestraszyłam się, że nie mam ojczyzny…
POCAŁUNKI
Bóg nam pomieszał języki albowiem
twój w moich ustach, a mój… Nie wypowiem,
po prostu Bóg namieszał.
A my strzępimy języki, tak słabi
w pomieszaniu zmysłowym utrwalamy Babel
niczym biblijna rzesza.
Bóg nam pomieszał języki już w łonach
matek przed laty. Więc jak cię przekonać,
na migi? Gesty zawieszam
w drżącym powietrzu jak flagi sflaczałe,
jak białe języki… Celebrujesz dalej
filologiczny przeszał.
WIEŻA BABEL I CZERSTWY CHLEB
Jakże często czytałam o znieruchomiałym w dziecięcej pamięci i umieszczonym poza czasem obrazie mikrokosmosu rodzinnego domu i miasta. Chyba każdy ma tendencję do idealizowania własnego dzieciństwa, ja jednak wolę nie przesadzać. Już w przedszkolu dopadły mnie szare czasy tzw. normalizacji, „bezczas“, który z łezką w oku wspominają chyba tylko starzy partyjniacy. Jeżeli wracają do mnie jakieś obrazki, zawsze są związane z moją najbliższą rodziną. Moi dziadkowie mieszkali w dwupiętrowej kamienicy z najprawdziwszym strychem i piwnicą, a ich sąsiadami byli między innymi potomkowie cieszyńskich Niemców, zdradzał ich bowiem dziwny akcent i obco brzmiące nazwiska. Babcia i dziadek nie wyróżniali się więc zbytnio w tym gronie, bo dopiero po wojnie zaczęli się uczyć języka czeskiego.
Również moja mama musiała po ślubie w szybki sposób opanować nowy język, a że mowa często bywa źródłem nieporozumień, na początku musiała się zmierzyć ze słowem ‘sklep’, które w języku czeskim oznacza ‘piwnicę’. Podobnie jak dziadek, który dopiero w piekarni na rynku w Czeskim Cieszynie dowiedział się, że określenie ‘czerstwy’ oznacza w języku czeskim ‘świeży’ chleb.
Tajniki języka czeskiego zaczęłam poznawać dopiero w trzeciej klasie polskiej szkoły podstawowej. Moje dzieciństwo nie było w związku z tym pasmem sukcesów. Na osiedlu, gdzie większość tworzyły rodziny czeskojęzyczne, czułam się jak mieszkanka drugiej kategorii. Bałam się hałaśliwych dzieci, które mnie zaczepiały i śmiały się z mojego akcentu. Kiedy chciałam przynieść ze skrzynki ‘gazetę’, nie wiedziałam, że idę po czeskie ‘noviny’. Instynktownie wyczułam, że zamiast polskiego „g” powinnam użyć w języku czeskim litery „h”, i stworzyłam słowo hazeta. Wszyscy sąsiedzi ryczeli ze śmiechu, sytuacja powtórzyła się na dworcu, kiedy zamiast czeskiego słowa ‘vlak’, które oznacza ‘pociąg’, wymyśliłam neologizm potah. Mówi się, że podróże kształcą – kiedy po wielu latach pojechałam na Ukrainę, zrozumiałam, że od dziecka miałam duszę slawistki. Kiedy na dworcu kombinowałam, jak zapytać o najbliższy pociąg, usłyszałam z megafonu magiczne słowo potjah. Eureka! Kiedy chciałam kupić gazetę, sprzedawczyni pokazała mi ją i wyartykułowała po ukraińsku: hazeta. Myślałam, że ją w tym sklepie wyściskam – więc ja w dzieciństwie mówiłam po ukraińsku!
Szkoda, że już nie mogłam się już podzielić tą wiadomością z moim dziadkiem, który w dzieciństwie bawił się przecież z ukraińskimi dziećmi… Odkąd pamiętam, dziadek był małomówny i tajemniczy. Wieczorem ubierał marynarkę albo długi płaszcz, brał teczkę do ręki i wychodził. Na całą noc. Patrzyłam za nim przez okno, gdy kroczył przed siebie ulicą Krótką, wyglądał jak jakiś urzędnik. „Co on tam robi, w tym ciemnym mieście?”, dumałam często przed zaśnięciem. Nie znałam nocnej twarzy Cieszyna, ale gwizd pociągów, które znikały w czarnej paszczy nienasyconej nocy, niepokoił mnie i działał na wyobraźnię. Kraków, Ołomuniec, Brno, Praga, Bratysława, Koszyce, Wiedeń, Paryż, Wenecja. Nazwy tych miast poznałam dzięki pocztówkom, które chowałam pod poduszką i brzmiały w mej sennej głowie jak obietnice przyszłych podróży…
Rano budził mnie zapach, który zawsze będzie mi się kojarzył z moim miastem. Dziadek wracał do domu o świcie i wyciągał z teczki pachnący, jeszcze ciepły bochen. Cieszyński chleb.
BRODSKI
Jest w tomiku Dalsze okolice Czesława Miłosza taki wiersz: „Siedzieliśmy pijąc wódkę, Brodski, Venclova / Ze swoją piękną Szwedką, ja, Richard, / Koło Art Gallery, pod koniec stulecia…” (Rozmowa). Nieraz oczyma duszy swojej próbowałam sobie wyobrazić ten obrazek: trzej wielcy emigranci, wykładowcy amerykańskich wyższych uczelni, Rosjanin Josif Brodski, Litwin Tomas Venclova i Polak z Litwy, autor wiersza. Cóż za niezwykłe towarzystwo, jakiś stolik, w tle z pewnością drapacze chmur i koniec stulecia za pasem. W najśmielszych przypuszczeniach nie mogłam sobie wówczas wyobrazić, że mogłabym być naocznym świadkiem takiej przyjacielskiej rozmowy. W wierszu o podobnym tytule Venclova kusił: „Wstąp w ten krajobraz. Jeszcze tutaj ciemno. / Brzeg się odbija w poczerniałym oknie” (Rozmowa w zimie). Nawet gdyby stać mnie było na samolot, nawet gdybym zdecydowała się przybić do tamtego brzegu, nie udałoby mi się zobaczyć ich razem; Miłosz wykładał w Berkeley, Venclova w New Haven, a Brodski w Nowym Jorku. A jednak byłam świadkiem ich spotkania, nie opuszczając Śląska.
W czerwcu 1993 roku Katowice przez kilka dni były niekwestionowaną stolicą literatury. Zjechali tu bowiem literaci i naukowcy na miarę światową, a wśród nich dwaj laureaci literackiej Nagrody Nobla za rok 1980 i 1987, Czesław Miłosz i Josif Brodski, który stał się przyczyną całego tego literacko-intelektualnego zamieszania. Uniwersytet Śląski bowiem zainicjował niecodzienną uroczystość nadania Brodskiemu tytułu doktora honoris causa. I oto słowo stało się ciałem – poeta deklamował z niepowtarzalnym wschodnim zaśpiewem swoje Divertimento litewskie, a przysłuchiwali mu się siedzący obok Miłosz i Venclova.
Rozalia Wiesner, właścicielka cieszyńskiej kawiarni Avion i poeta Josif Brodski towarzyszą mi od lat. Z jakiegoś niepojętego powodu wędrowałam śladami dwojga Żydów i nagle ich ścieżki nieoczekiwanie przecięły się w styczniu 1996 roku. Podczas przygotowań premierowego wieczoru pt. W kawiarni Avion, której nie ma, zadedykowanego pani Rozalii, dotarła do nas hiobowa wieść, że Josif Brodski zmarł we śnie na serce, które dokuczało mu już od dawna. Na biurku miałam jego świeżo wydany tomik Fin de siècle. Przypomniał mi się wówczas wiersz Brodskiego o tym samym tytule, rozpoczynający się od słów: „Wiek już się kończy, wcześniej skończę ja”. A więc wiedział, przeczuwał… Patrzyłam na jego tomiki, na autograf, który trzy lata temu „wystałam” w dwugodzinnej kolejce, i wiedziałam, że już nie dojdzie do spotkania trzech poetów ani w Nowym Jorku, ani tym bardziej w Katowicach. Zresztą poeta sam napisał o tym w swym „schyłkowym” wierszu: „W barze nie spotkasz kumpla ze schyloną głową, / który próbuje wznieść się ponad sobą, /anioła w szafirową sukienkę odzianego”.
DIVERTIMENTO CIESZYŃSKIE
„Urodzić się tu przed stu laty
i znad wietrzącej się pierzyny
gapić się w okno, widzieć sady,
krzyże dwugłowej Katarzyny…”
(Josif Brodski, Divertimento litewskie)
Urodzić się tu przed stu laty
w czas katastrofy kopalnianej,
gdy stary Szczyrba, Hiob na raty,
stracił swych synów w piekle alej.
Potem się żegnać z guldenami,
korony supłać z wątłych trzosów
patrząc jak kupiec Kohn palcami
pieści swe pejsy z tłustych włosów.
Kajzermanewrom się przyglądać,
które zaszczycił cesarz jeden
i w szyki bydła się zaplątać,
sunąc rok w rok via Wiedeń.
Pochylać się na cieszynianką,
skromnym curiosum botanicznym
doczekać prądu, choć pod lamą
naftową świat ten mógł być ślicznym.
Urodzić się przed tylu laty
w mieście – naczyniu połączonym,
pierwszym tramwajem mknąć na gapę
przez Olzę (wówczas w obie strony).
Potem na pierwszą, tę światową,
potomków wysłać swych po mieczu
i o ich znoju z ciężką głową
rozważać, gdy nikt ran tu nie czuł.
W głąb Demellochu dzień w dzień schodzić,
by w Sachsenbergu wpaść objęcia,
znów po raz wtóry się odrodzić,
dziękując Bogu za łut szczęścia.
Hodować dzieci i bydlęta,
klecić zaścianek ramię w ramię
naiwnie śniąc, że Panna Święta
za rzeką w Wyższej świeci Bramie.
By wchodząc w lata Chrystusowe
doczekać roku dwudziestego…
Roku szlabanów. Stracić głowę
i nie rozumieć już niczego.
Cieszyn – Czeski Cieszyn, czerwiec 1993
MARZEC 2020
Wiersze i fragmenty książki „W kawiarni Avion, której nie ma” Renaty Putzlacher