Halina Szczotka
E-mail: halina.szczotka@zwrot.cz
Wojna! To przewrót wszystkiego, nawet życia w rodzinnym domu i to zaraz, od pierwszego dnia. Jak błyskawicznie trzeba dorośleć! Z godziny na godzinę… a przecież dopiero przed dziesięcioma dniami skończyłam cztery lata… A tu jacyś oby ludzie z dziećmi u nas w domu, jakieś nowe słowa: uciekinierzy z nad Olzy, bo Niemcy się przedarli!
Niemcy? Czy tacy, jak pan ogrodnik Muenster? Przecież to miły pan i ma takie śliczne bratki… Nie! Niemcy to wojsko, to wojna… Wojna? Co to jest? Strzelają? Ktoś mówi o bitwie samolotów rano o czwartej nad naszym domem. W sadzie drzewkom gałązki poobijały kulki z nieba. Rano? Wtedy jeszcze spałam. Wtedy jeszcze we śnie byłam mała.
Lekcja pierwsza
Teraz już jestem duża. Muszę pomóc w ogrodzie. Trzeba zebrać śliwki, jabłka, gruszki… trzeba je suszyć. W wojnę jest głód! (kolejne nowe słowo: głód) Mama nas pogania: – Zbiyrejcie, dziecka hónym, bo jak przidóm wojoki – to wszystko zeżeróm. Trza nasuszyć pore miechów pieczek.
Mama śpiewa poranne pieśniczki, płacze przy tym, nie kończy, modli się za swojego brata Maksa. On jest w tej wojnie z Niemcami? Tak, bije się z nimi. Jest w 4 Pułku Strzelców Podhalańskich. Ale wujkowi nic nie może się stać, bo jak się przyszedł pożegnać do nas, to mnie prosił, żebym mu dmuchnęła do puszku na kapeluszu, wtedy na pewno go ten puszek do mnie z powrotem przywiedzie.
Mama śpiewa Bogu, pogania nas. Wszystko to nie przerywając okropnie śpiesznej krzątaniny. Ojciec z uciekinierami i lokatorami coś wynosi do piwnicy, do stodoły – jakieś paki, nawet meble. Zawadzam, dzieci lokatorów – i tych nowych troje – też. Ktoś na nas krzyczy, że mamy się schować, bo strzelają.
Nowe odgłosy: – Włummm! Wułmm, wułmm! To podobno armaty walą w kierunku Skoczowa. Gdzie to jest? Nie wiem. Wiem, gdzie są Zamarski, tam jest ciotka. Nie trafią w cioteczkę, ani w… – Włumm!.. w… ujca A jednak lęk. Nikt nie utuli, bo nie ma głowy do nas, do mnie…
Ale ciekawość przemogła strach. Zaczynamy się rozglądać. Na przeciwległym pagórku warczą, jadą wielkie, okropne maszyny. Są jakieś konie bez kolas i bryczek. Ciągną zamiast nich maszyny, podobno są to armaty. Całą drogą walą ludzie. Wszyscy jednakowo szaro ubrani, ale nie mają zielonych peleryn, ani kapeluszy, jak wujek Maksik. I to są właśnie ci Niemcy, to jest to wojsko niemieckie. To jest ta wojna.
Pierwsza lekcja pozaszkolna – przed-przedszkolna – domowa odrobiona. Temat : „Wkroczenie obcych wojsk w mój kruchy świat.”
Lekcja druga
Temat: „Panujący język niemiecki”. Tę lekcję zapamiętałam dokładniej. Zaczęła się od zakazu mówienia „po naszymu”, po polsku, po ciotczynemu, czyli po czesku.
Tóż se teraz ulżym i cały tyn kąsek napiszym po naszymu! To też je po polsku, wiym, boch za to po pysku dostała. Naroz wszyscy snoci muszóm mówić po nimiecku… Nikt nim u nas dóma nie mówił. Jyny z ogrodnikiym maminka i stareczka rządziły jakosi inaczy. Nasz, dómowy język już sie teraz nie godzi?
Tóż po jakimu? Moja starszo siostra, co to za nieboszczki Polski dwie klasy w polskij szkole skóńczyła, mi mówi, że my sóm teraz w rajchu, a tam się mówi po nimiecku. Boroczka ,siostra, óna się już tak pieknie nauczyła po polsku mówić, tak czyściuśko czytać „Płomyki” i teraz się ji to na nic nie zdo?
Mama dała jóm do szkoły sióstr Boromeuszek. Tam się uczy warzić zupy, placki piyc, wyszywać, sztrykować, heklować i uczy się ‘szprechać’ po nimiecku. Bez tego ni może chodzić do żodnej szkoły. Nawet mama mówi ś nióm po nimiecku, jak ji trza pómóc przi zadaniu…. jakisi … hausaufgabie.
Aji starce się cosi porobiło. Fórt mie uczy: – Eins, zwei – Polizei. Drei , vier – Offizier. Fuenf, sechs – alte Hex. – Też mi nimiecki!? Policajta już żech downo widziała, aji nimieckigo, oficyra też, a heksa – to my tak nazywómy gupióm Zuzke, co dzieckóm dokuczo. Naroz prziszły aż dwie heksy, Niymki. Po mie prziszły. Snoci muszym iść do ichnij ochrónki, żebych się nauczyła mówić dojcz.
Tyn Kindergarten był blisko, w takim dómu, z kierego się jakosi naroz ludzie stracili. Albo sie wykludzili, albo ich wywiyźli – nie wiym. Skiż tej wojny wszystko sie taki dziwoki porobiło. W Kindergarten było pieknie, czysto. Kaj z jakij chałupy naściągali nas tam szykownóm kupe dziecek. Ale co z tego, jak te paniczki, co dowały na nas pozór, mówiły ganc inaczy, niż my.
Kozały nóm się bawić w jakisi: Ringi, ringi Raje, wir sind Kinder zweie, a my se to śpiywani przekryncali – co ni możne. Óne wrzeszczały po nas, aji facke szło oberwać. Wrzeszczały, isto, że my to niby nasfol taki tłómoki ze siebie robiymy. No, ale za pore tydni cosi my jednak szprechali.
Najgorsze było to, że my do siebie nie śmieli mówić ani swoigo miana po naszymu. Tak my srandownie musieli mówić zamiast: Jewka – yfa, zamiast: Józa – zefl – czy jakosi: uc, fric, diter, uti. Naszo Marycza dłógo się jeszcze na Marichen ani nie obezdrziła. Baśka na swoji nowe miano: berbl kichała ze śmiychu . Jo została: dadi, bo snoci Bogdana to nie było miano dlo ludzi, ale do psa. – Was?! Wie?! Bokkdane?! Das ist doch gut fuer Hunde! Fuer mich wirst du: Dadi heissen. I byłach ‘Dadi’ sztyry roki. Po wojnie żech tak wołała na koczke. Ónej się to podobało.
Lekcja trzecia
Trzecia lekcja trwała prawie 4 lata – od 1.IX.1941 do lutego 1945 roku. Temat: Pruski dryl.
Z moimi podstawami języka dopuszczono mnie, w wieku 6 lat, do niemieckiej szkoły ( dziś to szkoła na ul. Michejdy). Była to, jak nas zapewniał kierownik, prawdziwie porządna niemiecka szkoła ludowa w Cieszynie (richtig,echte Deutsche Volksschule in Ost- Teschen, in Oberschlesien, im Deutschen Reich)
Trafiła mi się ta sama wychowawczyni, która wcześniej uczyła też moją starszą siostrę. Siostra tak mi ją opisała po 75 latach: – Pamiętam jedną z wychowawczyń, chyba Austriaczkę, pannę Drexler, ubraną zawsze od stóp do głów na czarno, w sukni sięgającej kostek. Jedynym elementem odbiegającym od czerni był złoty łańcuszek ze złotymi cwikerami, czy jakimiś okularami bez zausznic.
Ta frojlajn (na oko między 50 – 60 lat) stawiała nam niebieskim atramentem stopnie od 1 do 6. Jedynka – to była ocena: sehr gut, czyli bardzo dobrze; 2 – gut, czyli dobrze; 3 – befriedigend, zadowalająco; 4 – ausreichend, wystarczająco (najlepsza dla nas, miejscowych dzieci ocena); 5 – mangelhaft, niezadowalająco, skąpo; 6 – ungenuegend, niedostatecznie. Dla swoich pupilek z altreichu (das Altreich – rdzenne, stare Niemcy), Niemek, Austriaczek, Prusaczek miała jeszcze ekstra stopnie. Zapisywała je zielonym atramentem: mehr als sehr gut – więcej niż bdb, +1, lub czerwonym atramentem: super gut! – celująco! – tyle wspomnień siostry.
Ja zapamiętałam jeszcze krój jej rękawów. Bufiaste, zebrane w mankiet przy nadgarstku. W tym to lewym rękawie chowała trzcinkę bambusową. Pięknie nią nas strzygła po łapach za niepoprawne siedzenie, niezdarne pisanie liter, za błędy w mówieniu itd. Przy siedzeniu dopuszczalne były tylko trzy postawy : 1. – na ławkę!; 2.- dłonie za plecy!; 3.- pisać!; (1:Haende auf die Bank!; 2: Haende runter!; 3: Schreiben!) I ani mru, mru!, bo zaraz świsnął bambusik i pręga znaczyła dłoń. Oporne dziewczynki zaliczały nawet kilka pręg w ciągu jednej lekcji. Ot, taki pruski dryl… Frojlajn nauczyła nas dyscypliny, oj, nauczyła wnet, a było nas w klasie około 40 dziewczynek. Wtedy nie było koedukacyjnych szkół.
Resztę doćwiczył Herr Direktor. Zwłaszcza, gdy chodził w mundurze S.A. ze swastyką na ramieniu. Z lubością doglądał w czasie pauzy, czy dość karnie krążymy parami pod ścianami korytarza – tak w kółko – i czy czasem którejś z nas nie wyrwie się polskie słówko. Oj, jak na tym którąś gapę przyłapał – to trzaskał z dołu dłonią pod szczękę i syczał przez zęby: – Maul cccuu! (Maul zu! – zamknąć pysk!). Zdarzało się, że mleczne zęby wyskakiwały na ścianę.
…Zresztą, nie musiał specjalnie pilnować. Robiły to znakomicie za całe grono pedagogiczne, z dyrektorem włącznie, nasze niemieckie koleżanki. Zaraz po przerwie i powrocie do klasy na swoje miejsca, zgłaszały się z upolowaną ofiarą: – Diese, diese und diese hat in der Pause polnisch gesprochen!
I wskazywały nas palcami. (Ta, ta i ta mówiła na przerwie po polsku). Ofiary na hasło „An die Tafel”( Do tablicy!) stawały w szeregu pod tablicą i dostawały wymierzony suchą rączką panny Drexler „wylizek w pysk”, czyli po niemiecku: eine Ohrfeige, a po naszymu: facke, a po polsku: policzek. Boże, jak słowo policzek niewinnie brzmi.
Dostawało się fackę nawet za to, że w wierszyku pomagającym nam zapamiętać meandry obcej mowy niemieckiej, wkręcone były dla rymu, czy rytmu nasze słowa. Choćby w słynnej, pamiętającej jeszcze czasy Franza Jozefa skardze: Kieby nie ten derdiedas – byłby downo niymiec z nas.
Albo, taki mnemotechniczny chwyt ułatwiający przyswajanie leksyki: szpyrka – szpek (Speck), gówno – drek (Dreck), mucha – flijge (Fliege), koza – cijge (Ziege ). Inny: Ich weiss niepowajs, co im Walde szuści – bioły ptoszek niesie piosek in das Wasser puści. (Ja wiem nie powiem co po lesie szuści , biały ptaszek niesie piasek i do wody puści). A te świetne wyliczanki, jak się, grało w lajdę ( berka)! Te już tylko daleko od szkoły, gdzieś na naszej łące można było użyć.
Jedna z nich trafiła do klasyki dziecięcej poezji anonimowej: Kiedy ranne wstają zorze, jedzie Hitler na motorze, zbiyro miski na pociski, stare szmaty na armaty. No, za to można już było całą rodzinę wyprawić na himmelkommando! (do obozu śmierci)
I, co ciekawe, my, miejscowe dzieci, czułyśmy instynktownie, gdzie nasze granice. Na korytarzu, w klasie, na ulicy miałyśmy oczy dookoła głowy. Umiałyśmy się, w swoim kręgu, ostrzegać bez słów przed skarżypytą. Bardzo wcześnie wyrobiły się w nas odruchy samozachowawcze, obronne. Ja sama, ze strachu, bardzo szybko przyswoiłam sobie język niemiecki. Już po trzech miesiącach byłam – pod względem wymowy – nie do odróżnienia od rdzennych Niemek.
Nie wiedziałabym o tym nigdy, gdyby nie przypadek. Oto, po trzech miesiącach nauki, w grudniu w 1 klasie, pojawiła się u nas Frau Inspektor w celu kontroli postępów w germanizacji najmłodszej ludności ziem podbitych przez III Rzeszę. Przyjechała z samej stolicy. Aktualnie była to dla nas nie Praga, nie Wiedeń, nie Warszawa – a Berlin. Pewnie dla niej, dla inspektorki, usadziła nas panna Drexler w stosownym porządku. Z przodu siedziały rdzenne Niemki z Altreichu, za nimi my, Ślązaczki – autochtonki i za nami dziewczęta z innych części Polski, przygnane wojną ze zbombardowanych miast.
Pomijając Niemki, inspektorka w mundurze z opaską ze swastyką na rękawie odpytywała nas po kolei. Skinęła na mnie: – „Siegfried der Held”. Auswendig! – (wiersz z elementarza: – ”Zygfryd bohater”. Z pamięci!) Co jak co, ale przy pasieniu się fajnie wierszy uczy! Miałam te 3 zwrotki nadrzite – i to dobrze, i to na głos! Na miedzy, między polami, głos się elegancko niesie. Z nudów wklepiesz kaj co jyny.
A jeszcze mi mama ze starką poprawiły pronuncję, czyli wymowę – Aussprache. Byłam pewna, mówiłam bez lęku, rezolutnie i zaskoczyłam obie heksy! Frau Inspektor zapytała rzeczowo Fraeulein Drexler: – Warum sitzt das Maedchen hier? (Dlaczego ta dziewczynka tutaj siedzi?)
– Das ist doch eine Teschnerin, Autochthonin.
– Ich gratuliere Ihnen, Fraeulein Drexler!
Rękę uścisnęła ,oczywiście Drekslerce. Na mnie już nie spojrzała, a moja hexa mi za tą recytację nawet 4 nie dała. Ale za to zauważyły mnie koleżanki Niemki!
Lekcja czwarta
Temat : Wykluczenie.
A było to tak. Brigitta Ruepprich – nasza złotowłosa, z warkoczami plecionymi przed uszami, wzór uczennicy (unsere Goldzoepfige , Musterschuellerin) , oczywiście siedząca w pierwszej ławce, Niemka z samego pępka Rzeszy – przyjechała do Cieszyna wraz z wojną. Mieszkała na ul. Frysztackiej, w budynku, w którym po wojnie mieściło się Technikum Mechaniczne. W czasie wojny był tam poprawczak, a jej ojciec był tam komendantem. Wiele lat po wojnie dowiedziałam się, że to nie był zwykły poprawczak, a o wiele tragiczniejsza instytucja. To był obóz pracy dla młodocianych chłopców.
Nazajutrz po wizytacji inspektorki nasza prymuska Brygida zaproponowała mi wspólny powrót ze szkoły do domu. Ja mieszkałam na kopcu, na wysokości komunalnego cmentarza i było mi wszystko jedno, czy pójdę do domu przez tory i Bobrówkę koło dworca, czy przez tory i rzekę koło kościoła św. Jerzego. Zgodziłam się chętnie.
Ona cały czas gadała jak szprechmaszynka. Chwaliła się, czego też to ona w domu nie ma! Chciała mi opowiedzieć, bo pewnie nie wiem, co też to jej mama od Hitlera dostała. Właśnie wczoraj wróciła od Fuehrera z Berlina. Osobiście jej wręczył medal za urodzenie czwartego braciszka i do tego dał jej einen ganzen Koffer Suessigkeiten und dazu eine Menge von ekzotischen Fruechten (cały kufer słodkości i do tego mnóstwo egzotycznych owoców).
No, tak dobra z niemieckiego nie byłam, żeby coś z tego zrozumieć i się wprosiłam. Tyle umiałam powiedzieć: – Zeig mir das! (pokaż mi to).
I rzeczywiście wprowadziła mnie w ten swój raj.
Do dziś widzę te rzędy usadzonych pysznie ubranych lal, misiów i pięknych zabawek. Widzę te białe, koronkowe firanki z kokardami, różyczkami, gołąbkami w obszernym pokoju dziecięcym i tą jej bonę w nakrochmalonym białym fartuszku. Przyniosła nam dużą paterę z kawałkami nieznanych mi ze smaku owoców i pucharki z sokami, ale nie podała żadnych łakoci. Stały na konsolce w zasięgu ręki. Przynajmniej mogłam sobie pooglądać te cuda w czekoladzie i orzeszkach.
– Vor dem Mittagessen keine Leckerheiten! (przed obiadem żadnych łakoci) – zakomenderowała jej piękna mama. Mama, rzeczywiście, miała delikatne rysy, których cudowną replikę widziała nasza pani w pucułowatej twarzyczce Brygidy, ale spojrzenie zimne i czujne, jak sama Drekslerka! Wypytała mnie o tatę ,mamę, starkę i starzika i kazała iść natychmiast do domu.
– Geh sofort nach Hause!
Nazajutrz Brygidajakaś nadęta powiedziała mi wprost: – Ich darf dich schon nicht mehr zu uns einladen. Du kannst meine Freundin nicht bleiben. Wir sind Deutsche, aber du gehórst zum… anderen Volk, zum… Mix… (Mnie już nie wolno ciebie do nas zaprosić. Ty nie możesz zostać moją koleżanką. My jesteśmy Niemcy, ale ty należysz do… innego ludu, do… mix ).
Dopiero po wojnie się dowiedziałam do czego to ja należałam: do mistfolku!, do narodu śmieciowego. Z tego wszystkiego zrozumiałam wtedy tylko, że koniec z nadzieją na rarytasy. A koleżanki do zabawy i tak miałam najlepsze w domu. Rozumiałam wszystko co drziszczóm i w co się chcą bawić. Nasze zabawy były w ogrodzie, szopie, na placu przy gnoju, przy kurach, królikach, na polu, w potoku – żadne takie pod koronkowymi firankami, co to się ich ani dotknyć woż.
Lekcja piąta
Temat: Wojna wszystko niszczy i dlatego wszystko ma wartość. Altsammlung. (zbieranie surowców wtórnych).
Na podwórku szkolnym, wzdłuż ściany sali gimnastycznej wtedy zwanej Turnhalle, czyli wzdłuż sali im. Hassewicza, stała długa drewniana skrzynia z obszernymi przegrodami. Każdy segment skrzyni był nakryty klapą i opatrzony stosownym napisem. Najważniejszy był: Schmelz ( złom, żelastwo), potem kolejno: Glas- Scherben (szkło- skorupy), Fezen (szmaty), Altpapier (makulatura), Knochen (kości). Obok skrzyni w wyznaczonym dniu pojawiała się waga. Właściwie – dwie, bo kości ważył Schulmeister (tercjan, woźny) na decymelce. Była to waga dziesiętna, do której podwieszał jakąś szmatę na kości i ważył je, przesuwając po ramieniu wagi ciężarek. Były normy ile jakich skarbów ma każda z nas do szkoły przynieść.
Dziś już norm nie pamiętam, ale było tego dużo i wywiązanie się z tego szkolnego obowiązku było utrapieniem dla całej rodziny. Najłatwiej było o złom. Tego było pełno. Byle gdzie leżał przy drodze człon z czołgowej gąsienicy. Nawet dziurawy hełm się trafił. Najtrudniej było o kości. Liczyły się tylko grube kości. Te od kur, królików należały się (dopóki był) naszemu psu, Luxowi i naszej kotce Putzi. Zresztą mięso jedliśmy bardzo rzadko. Przeważnie kogutki w niedzielę, a w święta kąsek wędzonki w kapuście, czy sosie. Świniobicie było u nas raz do roku i to za zezwoleniem urzędu. Połowę tuszy odbierano na rzecz armii. Pamiętam jak przez mgłę, że mama raz „kupiła” dla mnie od sąsiada, który pracował w rzeźni, kopyto końskie. Wymieniła jajka na kopyto. Podobno rzeźnik musiał się tłumaczyć, że oprawiał konia z urwaną przez minę, aż po pęcinę, nogą. Kości musiały być czyste, najlepsze były krowskie rogi oczyszczone przez mrówki na mrowisku. Co z tego robiono – nie wiem, może kleje?
Kłopot był też z zebraniem jakiejś makulatury. Niemieckich gazet nikt u nas nie kupował, a naszych książek nam było szkoda. Zresztą były gdzieś wyniesione, schowane. Czasem pozwolono mi wynieść paczki starych gazet z willi wuja Adama. Wojna zastała wujostwo w Krakowie i tam, w Generalnej Guberni o głodzie przeżyli. Willę w Cieszynie zajęli Niemcy. Wuj przed wojną abonował IKC (Ilustrowany Kurier Codzienny), wiązał roczniki w pakiety. Uwielbiałam do nich zaglądać i wycinać takie śmieszne trzyokienkowe komiksiki : „Przygody Agapita Krupki”. Kupa śmiechu bez czytania.
Począwszy od połowy pierwszej klasy miałyśmy już nie kamienne tabliczki (Schiefertafel) z rysikiem, a prawdziwe zeszyty. Pisałyśmy w nich piórem. Była to obsadka ze stalówką maczaną w kałamarzu z atramentem. Gdy zeszyt zapisałyśmy, to nie można go było oddać na makulaturę, bo należało go oddać w sklepie. Zeszyty kupowałyśmy pod laubami na rynku. Jakiż był wstyd, kiedy mi pani w sklepie pokazała palcem wielki kleks, który zajmował całe cztery linijki! Co za niegospodarność! Kazała szanować nowy. Pokornie wysupływałam fenigi z chusteczki i przyrzekałam uważać na nowy zeszyt.
A szmaty? Mój Boże, przecież mama ze szmat wiecznie szyła nam coś nowego do ubrania! Wycinała ze znoszonych rzeczy dobre kawałki i z różnych materiałów tworzyła jedną całkiem ładną rzecz. Tak nas ubierała. Resztę naszych potrzeb wypełniały rzeczy z wełny naszych owieczek. W domu się wiecznie gremplowało, przędło i coś sztrykowało. Po skorupy się szło na gruzowiska. Raz-dwa było ile trzeba rozbitych szyb, flaszek żbónków (dzbanów). Czasem można było znaleźć skarb. Dla mnie to był potargany różaniec z korali w rozgniecionej srebrnej szkatułce. Po jednym przelocie dywanowej eskadry bombowców lecących na Kędzierzyn (Heidelbrek, tam były zakłady chemiczne IGA Farben Industrie – Goering Werke), szyby same wylatywały, bo kit się ze starości wykruszył, a nowego nie było. Ale to już było pod koniec wojny. Szkoła niemiecka nauczyła nas sprzątać świat po niemieckim nowym porządku.
Lekcja szósta
Temat: Miłosierdzie. Ekstra obowiązkiem było zbieranie ziół dla tych boroków na froncie. To robiłam chętnie. Nauczono nas na lekcjach przyrody rozpoznawać rośliny lecznicze naszych łąk i lasów. Ten przedmiot się zaczął już od drugiej klasy. Bardzo go lubiłyśmy. Nawet nasza pani, gdy tak z nami chodziła po polach, była całkiem inna – dobra,mądra i miła. Na górze, czyli na strychu, na dzichtach (płachty), suszyły się pokrzywy, babka lancetowata, szerokolistna, bratki polne, kwiaty lipy, mięta, dziurawiec, krwawnik, plątanina kłączy perzu przy owocach głogu, róży polnej, czarnego bzu, jarzębiny i innego chozio (zielska). W całym domu pachniało pięknie.
Tu nie było norm, tu było czyste miłosierdzie. Przecież naszych wujków, ojców, sąsiadów – jako obywateli rajchu – też ubierali w szare mundury wehrmachtu i wysyłali na West- Nord- Sued- Ost- Kriegsschauplaetze! (na Zachodnio- Północno- Wschodnie Sceny Teatrów Wojennych). I to była kolejna lekcja na całe życie. Żołnierz – nieważne w jakiej armii – jest też człowiekiem. Uczyłyśmy się na sobie bandażować rany. Nawet nasze szmaciane mandory (lalki) trzeba było opatrywać. Bandaże robiłyśmy z liści kukurydzy, a lazaret urządziłyśmy przy króliczoku w pustej klatce. Ktoś nocą ukradł nam z niej trzy króliki. Mama się jeszcze za tego złodzieja modliła. – Borok, isto musioł ukraść. Może był kańsi ze świata i nie poradził mie popytać o jedzyni – mówiła. Szkoda, że na mnie nie trafił. Ja wszystkich rozumiałam, bez słów. Z samego spojrzenia i gestów rąk odgadywałam bezbłędnie, czego komu trzeba.
Rozumiałam też sens bardzo pracochłonnego zadania z robót ręcznych. Wywiązanie się z tego obowiązku zajmowało niektórym z nas parę miesięcy. Było nas w klasie ze czterdzieści dziewczynek i każda z nas musiała coś usztrykować fuer die Soldaten (dla żołnierzy). To był dla nich Weihnachtsgeschenk (prezent pod choinkę na Boże Narodzenie). W pierwszej klasie nauczono nas cerować dziury w pończochach, naszywać łaty na ubrania, przyszywać guziki, obrabiać dziurki. W drugiej – szydełkować szaliki, czapeczki i coś na nich wyszywać, szyć fartuszki. W trzeciej – robić na drutach wszystko, co potrzebne zimą. I to wtedy, już nie szaliki, czy nauszniki, jak to było w poprzedniej klasie, ale robiłyśmy dla żołnierzy kopyca – wełniane skarpety, ze ściągaczem tak długim, że wchodziła do niego cała nasza ręka po łokieć. Rzeczy musiały być z wełny. Pruło się więc stare swetry i robiło z kawałków odzyskanej wełny np. rękawice.
Gdyby nie pomoc mamy i siostry, zadziubałabym się tymi sztryknodlami (drutami do robótek). Ale cel był ważny, bo żywi ludzie – nasi też, nasi stela – zamarzali w cudzych wielkich śniegach, mrozach gdzieś daleko we świecie, na końcu teatru wojny. Nauka się przydała i nam na całe życie. Nauczyłam się nawet majtki dla siebie sztrykować. Gryzły niemiłosiernie, ale było w nich cudownie ciepło w najgorszy mróz i przy najgorszych dziurawych butach klappertokach, butach tekstylnych o podeszwie z drewnianych klocków.
Lekcja siódma i ostatnia
Temat: Kłamstwo. Zimą 1944-45 coraz częściej wyły syreny na alarm. Codziennie były ćwiczenia z ewakuacji z klas do schronu (Luftschutzraum) . Schron był w piwnicach szkoły. Poza ćwiczeniami nigdy tam nie wolno było wejść. Przy prawdziwym alarmie padała komenda: – Wer hat weit nach Hause- ins Luftschutzraum! Los! Raus! Wer wohnt nah – marsch nach Hause! Sofort raus! (Kto ma daleko do domu – do schronu! Już! Wynocha! Kto mieszka blisko – marsz do domu! Natychmiast! Won!)
Oczywiście wyrywałam do domu, mimo, że mieszkałam najdalej – całe 2 kilometry od budy. Ten rodzaj kłamstwa dla kamuflażu, samoobrony, był powszechny wśród dzieci. Katoliczki się z niego nawet nie spowiadały. Mnie też na sumieniu nie ciążyło. Była to z naszej strony forma rewanżu za bezwzględne manewrowanie nami w niemieckiej szkole.
Cieszyn nie stanowił celu alianckich nalotów. Eskadry przelatywały nad nami, leciały z południa na północ. Zdarzało się ponoć, że bombowce gubiły bomby. Jednak nie bardzo się ich bałam, toteż każde rano się modliłam o alarm i niebezpieczeństwo nalotu ( Luftangriff Gefahr!). Prosiłam, żeby syreny wyły możliwie na pierwszej lekcji, bo po alarmie nie obowiązywał powrót do szkoły. Zresztą, wiosną już lekcji nie było. Nauczycieli, nawet starych, zmobilizowali, niektórzy uciekli, skąd przyszli. Szkołę zamieniono, chyba, w lazaret. Szkoła niemiecka w Cieszynie przestała definitywnie istnieć. Zbliżał się front i ostateczny koniec wojny. Front stał na linii Żory-Chybie od lutego do maja. Wtedy alarmy – to była groza! Cieszyn był wyzwolony od Niemców 3.V.1945 roku przez krasnoarmiejców (Касная Армия – potem przemianowana: Советская Aрмия, ale żołnierzy powszechnie nazywano albo : krasnoarmiejcy, albo sowieci, albo ruski).
Szkoła niemiecka zostawiła niezatarty ślad w mojej psychice. Jest to przyczajony lęk przed bezsilnością wobec przemocy, wobec ślepej fali zła. To instynktowny niepokój o jutro, to świadomość własnej niepozorności w tłumie, to potrzeba ciągłego osłaniania kruchości spokoju, z myślą o bliskich, wnukach, prawnukach… Ale, ta szkoła zostawiła mi też cenny spadek w postaci znajomości obcego niemieckiego języka, szacunku do pracy ręcznej wykonanej biegle, dobrze, solidnie i z pożytkiem, oszczędzania żywności, cenienia tego, co mam. Dzięki tamtym złym doświadczeniom z lat wojny, czuję wielką radość z życia na co dzień – życia bez zakłamania, zagrożenia, upodlenia – z życia w czasach pokoju.
Zakończenie
– Żadna noc nie może być aż tak czarna, żeby nigdzie nie można było odszukać choć jednej gwiazdy. Pustynia też nie może być aż tak beznadziejna, żeby nie można było odkryć oazy. Pogódź się z życiem, takim jakie ono jest. Zawsze gdzieś czeka jakaś mała radość. Istnieją kwiaty, które kwitną nawet w zimie – o. Phil Bosmans, zm. 2013. Ten cytat znalazłam w książce: „Szczęść Boże. Z Biblią na co dzień 2014”, wyd. Augustana, Bielsko-Biała.
A może dzieciństwo o. Phila też zaznało wojny? Jego myśl jest mi bardzo bliska. On już nie żyje, ja jeszcze tak. Śpieszyłam się, żeby napisać to opowiadanie o małych radościach i ogromnych lękach ludzi maluczkich w złych czasach.
Opowiadanie wyróżnione w Jubileuszowym Konkursie Literackim Miesięcznika „Zwrot” w 2014 roku.