W domu rekolekcyjnym przy Kościele pw. Najświętszego Serca Jezusowego w Czeskim Cieszynie od początku marca mieszkają dzieci z domu dziecka z Łucka w obwodzie wołyńskim na Ukrainie. Dzieci wraz ze swoimi opiekunkami znalazły tam schronienie po ucieczce z ogarniętej wojną Ukrainy.

    Dzięki naszej znajomej, która jako wolontariuszka pomaga przygotowywać śniadania dla dzieci, kilka tygodni temu udało mi się pobyć z dziećmi przez kilka godzin.

    Początkowo ksiądz koordynujący pobyt ukraińskich dzieci był niechętny, aby o dzieciach pisano w prasie. Muszę przyznać, że zaimponował mi taką postawą, która, jak się okazało, była wynikiem wspólnej decyzji podjętej z opiekunkami wychowanków domu dziecka. – Dzieci mają się teraz dobrze. Są jeszcze małe. Nie zdają sobie sprawy z tego, co się dzieje na Ukrainie. Wiedzą, że jest wojna, ale nic poza tym. Nie chcemy ich dodatkowo stresować – argumentował ks. Lukáš.

    Ksiądz zgodził się na reportaż pod warunkiem, że nie będę robić zdjęć pokazujących twarze dzieci. Umawiamy się więc, że spędzam z dziećmi, i jeżeli mi zaufają, bawię się z nimi i staram się do czegoś przydać. Bardzo szybko okazuje się, że ani z jednym, ani z drugim nie będzie żadnego problemu.

    „Gdy dzieci do nas przyjechały, były przygaszone”

    Z księdzem Lukášem umówiliśmy się pod kościołem na ósmą rano. Biegnę przez Aleję Masaryka, bo już jestem spóźniona, wpadam na dziedziniec kościoła i pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to wiszące na domu rekolekcyjnym dwie duże flagi – jedna biało-czerwono-niebieska, a druga niebiesko-żółta. W drzwiach wita mnie ks. Lukáš, którego poznałam na koncercie „Solidarni z Ukrainą”.

    Idziemy na piętro i tam chwilę rozmawiamy. Ksiądz opowiada o tym, jak dzieci trafiły do parafii, jakie mają problemy i czego potrzebują. – Dzieci jest 27 w wieku od 6 do 15 roku życia, opiekują się nimi cztery wychowawczynie i trzech wolontariuszy z Ukrainy. Są to dzieci, które wymagają szczególnej opieki. Dzieci, nad którymi rodzice się znęcali. Dzieci, które zostały znalezione w lesie. Są też dzieci alkoholików i dzieci niepełnosprawne – wymienia ks. Lukáš.

    Pytam, jak wyglądał ich pierwszy dzień w Czeskim Cieszynie. – Gdy dzieci do nas przyjechały, były przygaszone. Na początku zjadły małe śniadanie, siedziały po cichu, nie wiedziały, gdzie są. Miały za sobą bardzo długą i trudną drogę. Były naprawdę zmęczone. Po śniadaniu zaraz poszły spać i spały cały dzień. Potem przyszły na obiad i znowu spały. Ale teraz już jest dobrze.

    Dzieci spędzają przedpołudnia w Amosie

    Gdy rozmawiamy z księdzem, dzieci akurat jedzą śniadanie i przygotowują się do wyjścia do Ośrodka Wolnego czasu Amos, gdzie spędzają każde przedpołudnie od poniedziałku do piątku (dzisiaj, gdy piszę te słowa, chodzą już do szkoły). W międzyczasie przychodzi do nas jedna z wychowawczyń i pyta księdza o adres, pod którym przebiegają lekcje języka czeskiego dla obcokrajowców.

    Po rozmowie z księdzem idziemy do Amosu. Dzieci ze swoimi paniami już tam poszły. Od progu wita nas pełna energii Magda, pracownica Amosu, z którą od razu łapię nić porozumienia. Zostaję przedstawiona jednej z wychowawczyń domu dziecka Swietłanie. Zaczynamy rozmawiać w trójkę.

    Magda mówi, że jej babcia pochodziła z Ukrainy. Dołączam się i mówię, że moja babcia również pochodziła z Ukrainy. Wspominam, że dwanaście lat temu byłam na Ukrainie, żeby zobaczyć Lwów, Podole i wioskę, w której się urodziła moja babcia. Mówię, że Ukraina jest piękna i w tym samym momencie gryzę się w język. Na szczęście przychodzi nauczyciel języka czeskiego, który oznajmia, że zaraz rozpocznie się lekcja.

    Czeski Cieszyn stolicą Czech

    Wchodzimy do jadalni. Przy stolikach siedzą już wszystkie dzieci i wychowawczynie. Panie mają przed sobą otwarte zeszyty z czeskimi słówkami. Podczas lekcji nauczyciel mówi przez cały czas po ukraińsku i zadaje pytania typu, jak po czesku jest ‘śniadanie’? Przekonuje również swoich uczniów, że warto się uczyć języka czeskiego. Bardzo się stara, ale widać, że brakuje mu warsztatu. Potem dowiaduję się, że ten starszy pan jest Ukraińcem, który już od dawna mieszka w Czechach. Zajęcia prowadzi jako wolontariusz.

    W pewnym momencie nauczyciel pyta, co jest stolicą Czech i jedna rezolutna dziewczynka z radością krzyczy, że Czeski Cieszyn, rozbawiając tym zebranych. Pan nauczyciel wyprowadza ją z błędu.

    Po piętnastu minutach najmłodsze dzieci, które akurat siedzą przy moim stoliku, zaczynają się wiercić na krzesłach. Jestem pod wrażeniem, że udało im się tak długo wytrzymać – moje pięcioletnie dziecko w tym momencie chodziłoby już po ścianach.

    Lekcja wydaje się być niedostosowana do najmłodszych dzieci, więc spontanicznie wyciągam swój piórnik, w którym oprócz długopisów i ołówków są jeszcze flamastry. Znajduję w plecaku kartkę i zaczynamy po cichu rysować słońce, chmury i ptaki razem z siedzącymi tuż obok mnie dziewczynkami – Oleną i Niną. Dołączają do nas pozostałe dziewczynki ze stolika. Choć pan nauczyciel daje wyraz temu, że mój pomysł mu się nie podoba, po pewnym czasie godzi się z takim stanem rzeczy i swoje wysiłki kieruje w stronę starszych uczniów.

    Kartki zapełniają się krajobrazami, sercami i ukraińskimi flagami

    Nie mija piętnaście minut, a kartki zapełniają się pięknymi krajobrazami, sercami i ukraińskimi flagami. Olena znalazła w moim piórniku gumkę do ścierania w kształcie wieloryba zrobioną z kilku elementów. Rozkłada i składa ją na części pierwsze. Ona zachwycona pokazuje mi, co odkryła, a ja zachwycona patrzę na doskonałą sprawność jej paluszków. W duchu myślę sobie, że gdy to piekło na Ukrainie się już skończy i dzieci wrócą do swojego miasta, mała Olena bardzo szybko nauczy się pisać.

    Po lekcji idziemy na salę gimnastyczną, gdzie dzieci bawią się na matach i grają w gry zespołowe. Starsi chłopcy grają akurat w badmintona, a młodsze skaczą na piłkach i bawią się w kąciku. Chwilę plączę się zagubiona po sali, nie wiedząc właściwie, co mam ze sobą zrobić. Sama bym pograła paletkami, ale widzę, że chłopcy mają już komplet.

    Zastanawiam się, co czują dzieci i ich opiekunki. Niby mają dach nad głową, ciepłe łóżko, trzy posiłki, zorganizowaną rozrywkę, ale nie można się oprzeć wrażenie tymczasowości, zawieszenia, bezsilności. Jakby byli na jakichś dziwnych, nigdy nie kończących się koloniach w obcym kraju, bez możliwości powrotu do domu. Z letargu wyciąga mnie Olek, osiemnastoletni chłopak z porażeniem mózgowym, radosnymi oczami i niezwykłą inteligencją. Zagaduje mnie po ukraińsku, jak mam na imię.

    Gdy dawne pojęcia już nie istnieją

    Pytam go, czy woli, żebym do niego mówiła po czesku czy po polsku. Mówi, że łatwiej mu zrozumieć język polski. Z promiennym uśmiechem opowiada mi o swojej starszej siostrze, która została na Ukrainie i rodzeństwie, które jest teraz w Polsce. Ja pokazuję mu zdjęcia mojej córki i męża. Olek pyta, czy mieszkamy z moimi rodzicami. Staram się mu wyjaśnić, gdzie mieszkają moi rodzice, ale wystarcza mu, że mówię, że niedaleko.

    Nagle słychać płacz, jedna z wychowawczyń podchodzi do poszkodowanej w zabawie dziewczynki i mocno ją przytula. Wychowawczynie oprócz swoich dzieci mają pod opieką przez 24 godziny na dobę swoich wychowanków – wśród nich dużą część stanowią małe dzieci, dzieci z traumą, dzieci z niepełnosprawnością. Zastanawiam się, jak panie godzą swoje życie prywatne z pracą. W tym samym momencie uświadamiam sobie absurd tej myśli. W tej sytuacji, w której one się znalazły, takie pojęcia, jak życie zawodowe i prywatne już nie istnieją…

    Przygoda w windzie

    Podchodzi do nas jedna z pracowniczek Amosu, długowłosa, uśmiechnięta blondynka, i zagaduje, czy nie chcę z nią iść na górę, bo przygotowały z koleżanką zabawę dla maluchów. Zgadzam się. Olek mówi, że poczeka na mnie na dole. Na górze okazuje się, że w sali wyłożonej materacami dziewczyny przygotowały prawdziwy tor przeszkód. Zabawie nie ma końca! Dzieci się wspinają, skaczą, czołgają. Ruch sprawia im ogromną frajdę. Gdyby nie to, że po jakichś 40 minutach musimy zejść na drugie śniadanie, dzieciaki bawiłyby się tam jeszcze kilka godzin.

    Zbieramy się więc na dół. Chwilę trwa, zanim opanujemy rozbrykane towarzystwo, tym bardziej że wszyscy pościągali nie tylko buty, ale i skarpetki. Nina ociąga się z zakładaniem butów. Czekam na nią. Przez myśl mi przemyka, że coś kombinuje. Gdy widzi, że już wszyscy zniknęli za rogiem, namawia mnie na jazdę windą. Domyślam się, że jazda windą nie jest dozwolona i mówię jej, że nie możemy. Nina nie daje za wygraną.

    Uginam się w końcu przed rączką ciągnąca mnie ze wszystkich sił w kierunku srebrnych drzwi obiecujących nieopisaną przygodę. Wciskam świecący guzik, myśląc, jak dobrze, że nie jestem nauczycielką, bo z takim podejściem pedagogicznym byłby ze mnie kiepski pedagog. Wsiadamy do windy i modlę się w duchu, żeby nikt nas nie nakrył. Zjeżdżamy na dół, drzwi się otwierają i na szczęście trafiamy na Magdę, której zdziwienie zmieszane z rozbawieniem przechodzi płynnie w udawanie, że nas nie widzi. Przemykamy korytarzem do sali gimnastycznej.

    Gramy w koszykówkę

    Nina biegnie do swoich koleżanek. Olek cieszy się, że wróciłam. Akurat gra w koszykówkę – stara się trafić piłką do kosza. Przyłączam się do niego. Podaje mi piłkę i rzucamy na zmianę. Dla niego samo odbijanie piłki wiąże się z ogromnym wysiłkiem, ale widać, że sprawia mu to ogromną radość. Chce mi pokazać, że potrafi trafić do kosza, więc próbuje raz za razem, nie zniechęcając się ani na chwilę.

    W pewnym momencie piłkę przejmuje na oko ośmioletni Wowa. Gra idzie mu świetnie. Choć jestem od niego znacznie wyższa, nie jestem w stanie odebrać mu piłki. Ale Wowa gra fair play, co jakiś czas rzuca piłkę Olkowi, żeby celował. Olek pyta, czy przyjdę jeszcze do nich. Odpowiadam, że nie wiem, ale że się postaram.

    Jest już koło południa. Za niedługo dzieci muszą wrócić do parafii na obiad, a potem wybierają się do cieszyńskiego teatru na przedstawienie lalkowe. Żegnam się więc z Olkiem i idę porozmawiać z Magdą, która wyjaśnia mi, że oprócz dzieci z plebanii do Amosu może przyjść każde ukraińskie dziecko, które zamieszkało w Czeskim Cieszynie. Pracownicy organizują im czas w formie zabaw, gier, zajęć edukacyjnych. Niektóre dzieci mają codziennie szkołę online z Ukrainy, więc udostępniają im stanowiska komputerowe. W Amosie mamy dzieci mogą zaczerpnąć informacji. 

    „Musisz się trzymać dla nich”

    Pytam Magdy, jak radzi sobie z tą sytuacją emocjonalnie. Pytam, jak to robi, żeby być uśmiechniętą, pełną entuzjazmu i nie pokazywać po sobie smutku.

    Musisz się trzymać dla nich. W ten pierwszy dzień akurat ja zostałam przydzielona do koordynowania ich pobytu u nas. Martwiłam się o to, jak oni się będą czuć. Przecież to jest bardzo trudna sytuacja, tragiczna. Każdy człowiek potrzebuje też czasu, żeby się przyzwyczaić do nowej sytuacji, zwłaszcza, gdy u jej źródeł leży taka tragedia. Może dobrze się stało, że tego pierwszego dnia nie mieliśmy jeszcze tłumaczy, więc dogadywaliśmy się rękami, nogami po czesku. Zorientowałam się jednak, że polski jest dla nich o wiele łatwiejszy. I to jest taki paradoks, bo my jesteśmy po to, żeby się adaptowali do czeskiego środowiska, a ja z nimi rozmawiam po polsku. Ale, jak dziecko płacze i trzeba je pocieszyć, to nie będę mówić po czesku, bo wiem, że jak będę mówić po polsku, to lepiej mnie zrozumie.

    Zastanawiam się na głos, w jakiej kondycji psychicznej są panie. Magda odpowiada niepewnie, że chyba w dobrej. – Ale człowiek pod wpływem adrenaliny może długo trzymać się dobrze. Są zmęczone na pewno, bo one są ze swoimi podopiecznymi cały czas, non stop. Dla nich to jest trudna sytuacja, bo opiekują się nie tylko swoimi dziećmi, ale i z domu dziecka. Ja z nimi rozmawiam jak kobieta z kobietami: o paznokciach, o ubraniach, o tym, co lubiły robić. Nie podejmujemy żadnych ciężkich tematów, bo myślę, że jeśli będą chciały, to o tym powiedzą. Nie rozmawiamy o wojnie. Pytamy się, co potrzebują, jak im możemy pomóc – dodaje Magda.

    Kochane łobuzy

    Magda opowiada również, że dzisiaj dzieci już się zaadoptowały do nowej sytuacji. Po kilku tygodniach okazało się, że język nie jest aż tak wielkim problemem, że dzieci rozumieją i po polsku, i po czesku, ale one po prostu mają swój plan na zabawę i nie chcą słuchać. – To są nasze kochane łobuzy. Teraz już dzieciaki znają nas, ufają nam, ale też pozwalają sobie na więcej. Ale to dobrze. Każde dziecko na świecie ma prawo do tego, żeby czuć się bezpiecznie, żeby się bawić i móc rozrabiać. I nie ma to znaczenia, czy jest to dziecko polskie, czeskie czy ukraińskie. To dla nas dowód, że one czują się komfortowo, skoro mają już przestrzeń na rozrabianie – mówi Magda.

    Rozmawiamy z Magdą dobrą chwilę, choć wiem, że ona też w ostatnim czasie ma więcej obowiązków w pracy niż zazwyczaj. Nasza rozmowa zmierza do końca. Wymieniamy się telefonami i umawiamy się jeszcze, że przyjdę w któryś dzień, aby pobyć z dziećmi. Magda dodaje na koniec.

    Miałam taki moment, że myślałam, że ta wojna się skończy i one wrócą do domu, ale nie dlatego, żeby nam było lepiej, ale żeby im było lepiej. A potem sobie pomyślałam, że przecież te dzieci nie mają tak naprawdę domu, że wrócą do domu dziecka. A to nie jest dom.

    Może im jest trochę łatwiej w tej sytuacji, one już są przyzwyczajone do pewnego rodzaju tymczasowości? – zastanawiamy się wspólnie z Magdą, choć obie wiemy, że na to pytanie nie ma żadnej odpowiedzi.

    Imiona dzieci i opiekunki zostały zmienione.

    Tagi: , , , ,

      Komentarze



      CZYTAJ RÓWNIEŻ



      REKLAMA Reklama

      REKLAMA
      Ministerstvo Kultury Fundacja Fortissimo

      www.pzko.cz www.kc-cieszyn.pl

      Projekt byl realizován za finanční podpory Úřadu vlády České republiky a Rady vlády pro národnostní menšiny.
      Projekt finansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu pn. Polonia i Polacy za granicą 2023 ogłoszonego przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów.
      Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/autorów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie im. Jana Olszewskiego