Czesława Rudnik
E-mail: redakcja@zwrot.cz
Dziewięćdziesiąte urodziny obchodzi 18 lipca Karol Bartulec, pochodzący ze Stonawy, zamieszkały dziś w Orłowej. Dopiero 50 lat po zakończeniu II wojny światowej zdecydował się spisać swoje przeżycia wojenne. „Zwrot” drukował je w odcinkach w 2005 r.
Karol Bartulec podzielił podczas II wojny światowej los tysięcy Ślązaków. Po osiągnięciu pełnoletności został wcielony do niemieckiego wojska, ponieważ ojciec wcześniej podpisał volkslistę. Z pułkiem piechoty dotarł do Francji, gdzie udało mu się zdezerterować. Walczył potem w I Dywizji Pancernej gen. Maczka. Do domu rodzinnego powrócił w 1947 r.
Poniżej fragment jego wspomnień.
Nasze przemieszczanie się z Bayone do Normandii trwało około czterech tygodni. Wnioskuję tak na podstawie listu z życzeniami urodzinowymi dla mnie (18 lipca), który otrzymałem już na froncie w Normandii. Z listu dowiedziałem się też o narodzinach moich braciszków bliźniaków, z których jeden zmarł. Pomyślałem sobie, że rodzice będą mieli zastępcę, gdybym nie wrócił z wojny.
Za dwa dni po huraganowym ogniu nasza kompania została skierowana na opuszczony odcinek frontu. Po trwającym pół dnia marszu na linię, to znaczy powolnym posuwaniu się pod ochroną drzew i zagajników przed patrolującymi samolotami, dotarliśmy na opuszczony przez wojska niemieckie odcinek. Świadczyła o tym porzucona broń i wyposażenie.
Jeszcze nie zostaliśmy z marszu rozmieszczeni, a już zaskoczył nas ogień z karabinu maszynowego z bezpośredniej bliskości. Znajdowałem się właśnie na gnojowisku i nic innego nie pozostawało mi, jak upaść do gnoju i szukać w nim schronienia, zakopując się jak najgłębiej. Z naszej strony ktoś z tyłu odpowiedział również ogniem z niemieckiego MG (Maschinengewehr), tak więc byliśmy pod obstrzałem dwu karabinów maszynowych.
Po kilkunastominutowej strzelaninie przerwano ogień. Potem dokończono rozmieszczanie nas na poszczególne posterunki. Podoficer Lauer przydzielił mi miejsce obok jakiejś szopy i wyznaczył mi wycinek między szopą, a 50 m od niej na lewo oddalonym drzewem jako obszar do obserwacji; w razie jakiegokolwiek ruchu powinienem w tym kierunku strzelać.
Miałem tylko karabin. Próbowałem się trochę okopać, ale grunt był bardzo twardy i udało mi się wyżłobić jamę zaledwie 40 cm głęboką. Dwóch innych żołnierzy podoficer umieścił w budynku gospodarczym po mojej prawej stronie, a z lewej nie miałem z nikim kontaktu. W ogóle nie wiadomo było, gdzie przebiega linia frontu. Słyszałem odgłosy rozmawiających naprzeciw mnie rozmieszczonych Anglików. Z ich strony nie było żadnego obstrzału. Rozmyślałem, jak z nimi bez strzelaniny nawiązać kontakt, a tym samym rozwiązać problem ucieczki. Dowiedziałem się od kontrolującego nasze stanowiska “unteroficjera” Lauera, że w odległości 100 m w budynku mieszkalnym nieprzyjaciel wziął do niewoli dwu naszych żołnierzy. Byli to Bronek Kalina i Jan Kantor, syn wdowy z Dolnej Suchej, który później w mundurze polskiego żołnierza zginął na bojowym szlaku 1. Dywizji Pancernej generała Maczka.
Po tej wiadomości nie muszę podkreślać, jak bardzo im zazdrościłem, że problem ucieczki mają już za sobą. Dowiedziałem się również, że strzelającym z MG z naszej strony był Łabuda z Ropicy, którego Lauer nazwał bohaterem, a ja, leżący w gnojowisku, nazwałbym go całkiem odmiennie, co najmniej durniem. Przy tej strzelaninie było w naszej kompanii kilku rannych, wśród nich i sympatyczny Adam Krzyżanek z Mostów koło Jabłonkowa, który został ranny w piętę.
Dwa i pół dnia spędzone bezpośrednio na pierwszej linii frontu owocowały też w dalsze niespodzianki. Ze strony Anglików, oprócz kilku pojedynczych strzałów, nie było otwartej walki. Na naszej natomiast stronie po wieczornym obchodzie stanowisk podoficer Lauer stwierdził, że dwaj nasi żołnierze, moi sąsiedzi z prawej strony, opuścili stanowisko i zniknęli. Pieklił się, jakbym ja miał z tym coś wspólnego, i groził nam wszystkim, a miał na myśli Ślązaków i poznaniaków, że postawi nas przed “Kriegsgericht”, czyli sąd wojenny. Nic nie odpowiedziałem, a na pytanie, dlaczego nie odpowiedziałem na pojedyncze strzały Anglików, zasugerowałem mu, że nie chciałem zdradzić mego stanowiska. W ogóle po niemieckiej stronie frontu, również później, nie oddałem ani jednego strzału.
Zastanawiałem się, jak udało się zniknąć mym kolegom z prawej strony, bo przy jakimkolwiek ruchu odzywały się z przeciwnej strony pojedyncze strzały. Noc przespałem w mej wydrążonej jamce, śniąc o tym, że bez większych kłopotów znalazłem się w niewoli. Największym jednak dla mnie zaskoczeniem było odnalezienie się rano kolegów, którzy uprzednio zniknęli z wyznaczonego posterunku, a których Lauer oskarżył o dezercję. W żywe oczy mu twierdzili, że nie opuścili posterunku, a odeszli tylko za ludzką potrzebą. Lauer nie dał wiary ich tłumaczeniom i zapowiedział, że poda wniosek, by nas wszystkich postawiono przed sąd wojenny za pasywną postawą wobec wroga.
Pod wieczór ściągnięto nas z tego odcinka frontu i wróciliśmy do naszej bazy, gdzie mieliśmy budować bunkry dla sztabu. Jaki był cel tej całej eskapady na opuszczoną przez wojska niemieckie linię frontu i ponowne jej opuszczenie bez ataku nieprzyjaciela, tego nie wiem. Było to jak na mój “chłopski rozum” całkiem niezrozumiałe. Od rzekomych “dezerterów” później dowiedziałem się, że był to fatalny błąd z ich strony, gdyż wobec panującej ciszy myśleli, że już opuściliśmy stanowiska i wyszli z ukrycia w najmniej odpowiedniej chwili – to jest podczas kontroli stanowisk. Byli ukryci w dużej beczce po winie.
Największą jednak niespodzianką był nagły i bardzo celny atak artylerii na naszą bazę. Po półgodzinnym huraganowym ogniu artyleryjskim zostało zniszczone wszystko, co było na powierzchni ziemi, łącznie z kuchnią polową. Na skutek tego ataku część kompanii miała zniszczoną broń i wyposażenie, ale na szczęście nikt nie zginął i było tylko kilku lżej rannych. Uprzednio wykopane schrony spełniły swoją rolę.
Nazajutrz, pomimo gróźb Lauera postawienia nas przed sądem polowym, otrzymaliśmy wszyscy rozkaz wymarszu na inny odcinek frontu. Ponieważ część była bez broni, wśród nich i ja, musieliśmy spełniać rolę tragarzy amunicji. W owe gorące lipcowe dni 1944 roku niedożywieni – kuchnia polowa rozbita, posileni tylko kalwadosem, ze znacznym wysiłkiem fizycznym posuwaliśmy się gęsiego wzdłuż wąwozu i w nim umieszczonych torów kolejowych. Nad nami bezkarnie latał angielski dwupłatowiec, pełniący rolę artyleryjskiego obserwatora.
Na wyniki jego zadania nie czekaliśmy długo. Nawałnica artyleryjskiego ognia spadła na nas niczym grad w upalne lato. Część pocisków spadła wprost na przód kolumny, skąd odezwały się nie do opisania krzyki rannych, tylną część dosięgły tylko odłamki pocisków, które eksplodowały w wąskim wąwozie bądź na jego krawędzi lub na torze kolejowym.
Pamiętam tylko, że leżałem w rowie obok toru, a wśród krzyku rannych i eksplodujących pocisków straciłem przytomność. Nie wiem, czy spowodował to szok nerwowy, czy fizyczne zmęczenie, czy też “kropelka” kalwadosu, raczej wszystko razem wzięte. Z tej pozycji ocucił mnie ktoś, kto zatrząsł mną i z wyrzutem zapytał mnie, dlaczego nie dołączyłem do kompanii. Był to jakiś obcy żołnierz, którego nie znałem. Za mną leżało jeszcze innych trzech z naszej kompanii. Byli to Chytrowski z Poznania, Fusik Bolek z Górnej Suchej i Galusek z Bogumina. Nieznany żołnierz wskazał nam, w którym kierunku udała się nasza kompania.
Było już późne popołudnie i ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Po wyjściu z wąwozu znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, gdzie o zmianę kierunku nie było trudno. Były to kiedyś łąki i zagajniki, obecnie rozryta bombami i granatami ziemia, a z drzew od wybuchających szrapneli sterczały tylko gołe, okaleczone kikuty. Zaczęło się ściemniać, postanowiliśmy więc przenocować w napotkanych okopach.
Po niezbyt wygodnie przespanej nocy skierowaliśmy nasze kroki w podanym nam kierunku. Po drodze natknęliśmy się na punkt opatrunkowy wojsk SS. Tam po wyjaśnieniu, do jakiej jednostki zmierzamy, otrzymaliśmy garnek ciepłej herbaty i wskazano nam, gdzie miała znajdować się nasza jednostka. Właściwie to byliśmy na linii frontu. Świadczyła o tym obustronna strzelanina z broni maszynowej i często szukaliśmy schronienia w lejach i jakichkolwiek wgłębieniach w ziemi.
Po przejściu paruset metrów w bezpośredniej bliskości za groblą zasłaniającą widoczność rozległo się szczekanie angielskiego karabinu maszynowego. Zalegliśmy do najbliższego okopu przed groblą i czekaliśmy. Wiedzieliśmy, że za groblą są Anglicy, ale w tej strzelaninie nikt nie chciał wystawić głowy na szwank. Wyszedłem z okopu, aby się zorientować, czy nie udałoby się przebiec, a tu z prawej strony wzdłuż grobli schyleni wycofywali się żołnierze naszej kompanii, do której staraliśmy się od poprzedniego dnia dołączyć.
Przechodzący obok mnie dowódca kompanii zauważył mnie i zwrócił się do mnie, bym zabrał amunicję i dołączył do nich. Potwierdziłem rozkaz skinieniem głowy, ale w mojej myśli dojrzewała decyzja ucieczki.
Od Anglików dzieliła nas tylko grobla, a na niej kilka okaleczonych drzew. Koledzy w schronie, których uciekający dowódca nawet nie zauważył, o moim zamiarze na razie nie wiedzieli. Ja, niby to przygotowując się do odwrotu, patrzyłem za uciekającymi, dopóki nie zniknęli mi z oczu. Wówczas oznajmiłem kolegom, że zdecydowałem się “przeskoczyć” groblę i przejść na stronę Anglików.
Wyjąłem z chlebaka biały ręcznik i dwoma skokami znalazłem się po drugiej stronie grobli. Patrzyłem przed siebie i chociaż nikogo nie zauważyłem, podniosłem ręce do góry, trzymając w nich biały ręcznik. Skierowałem wzrok na prawo i, o zgrozo, w odległości około 10 m zobaczyłem angielski czołg. Włosy zjeżyły mi się na głowie tak, że odczuwałem, jak pasek podtrzymujący hełm naciska mi na brodę. Wydawało mi się, że lufa działa skierowała się w mym kierunku, i myślałem, że to już mój koniec. Dopiero kiedy zobaczyłem, że z wieżyczki czołgu wysunęła się ręka i wskazuje mi kierunek naprzód przed siebie, hełm stuknięciem o głowę wrócił na swe miejsce. Stwierdziłem też, że lufa działa wcale nie była skierowana w moją stronę, a zmiana jej kierunku była dziełem mojej wyobraźni.
Wtedy to, nie zmieniając pozycji, głośno zawołałem do moich współtowarzyszy niedoli, że obok stoi „cudzy tank” i nie zrobię już kroku wstecz, o ile chcą, to mogą mnie naśladować. Nie czekając na ich decyzję, ruszyłem wolno naprzód, trzymając ciągle ręce w górze, a w nich biały ręcznik. Po chwili koledzy dołączyli do mnie.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów, gdy czołg zniknął nam z pola widzenia, zaczęliśmy rozważać naszą sytuację. Wokoło nas było kilka trupów, a rozrzucona niemiecka broń świadczyła o niedawnych walkach. Przede wszystkim nie wiedzieliśmy, jak przebiega linia frontu i obawialiśmy się, by przypadkowo nie natknąć się znowu na Niemców. Mieliśmy nawet przygotowaną na ten przypadek wersję ucieczki od Anglików. Zdecydowaliśmy się iść dalej w kierunku odgłosu strzelającej artylerii.
Po przejściu kilkuset metrów nagle jeden z nas zauważył, że z boku z lewej strony znajduje się obcy karabin maszynowy. Podeszliśmy do niego jakby od tyłu i zastanawialiśmy się, dlaczego został opuszczony, aż tu ze zamaskowanego schronu wychodzi czterech angielskich żołnierzy i zaskoczeni naszą obecnością podnoszą ręce do góry.
Paradoksalna sytuacja! Nam nieuzbrojonym poddało się czterech uzbrojonych Anglików. Oczywiście ani przez myśl nam nie przeszło brać ich do niewoli, na odwrót, również my podnieśliśmy ręce do góry. Widząc patową sytuację, jeden z nich skoczył do erkaemu (ręcznego karabinu maszynowego) i bez uzasadnienia zaczął coś na nas krzyczeć, a równocześnie skierował lufę w naszą stronę. Ja starałem się wytłumaczyć, że jesteśmy Polakami, po francusku “Polone”, po niemiecku “Polen”, którzy chcą dobrowolnie pójść do niewoli, nic jednak do niego nie docierało, przeciwnie, zaczął mi lufą jeździć po żebrach, krzycząc “come in, come in”. W tej chwili ogarnęła mnie wielka złość. Żałowałem, że to nie my odprowadziliśmy ich pod ich własną broną do angielskiego dowódcy, który, jak się okazało, miał niedaleko stąd stanowisko.
Z podniesionymi rękami i popędzani przez angielskiego żołnierza zostaliśmy doprowadzeni do ich dowódcy, któremu eskortujący coś bardzo energicznie meldował i tłumaczył. Dowódca w randze porucznika był człowiekiem średniego wieku, kazał nam opuścić ręce i dołożyć hełmy i chlebaki. W międzyczasie starałem się ponownie wytłumaczyć mu, że jesteśmy Polakami i dobrowolnie idziemy do niewoli. Zrozumiał to i nawet się uśmiechał. Żałowałem, że nie umiem po angielsku, by mu opowiedzieć o sytuacji zaistniałej przed kilkoma minutami przy schronie. Chociaż w danej chwili było to nieważne.
Chciałem się napić z manierki, którą miałem w chlebaku, nie pozwolił mi i kazał mi ją opróżnić. Żołnierzowi dał rozkaz, by przyniósł nam herbatę. Po ugaszeniu pragnienia wyruszyliśmy w asyście uzbrojonego żołnierza, zabierając tylko chlebaki, w których mieliśmy osobiste rzeczy. Ponownie z podniesionymi rękami i gołymi głowami prowadził nas do punktu zbiorczego jeńców.
Punkt ten był ulokowany w dużym gospodarstwie, gdzie z frontu był duży budynek mieszkalny, z boków zabudowania gospodarcze i stodoły, a z tyłu obok bramy wjazdowej duże gnojowisko. Było to naturalne ogrodzenie obozu jenieckiego. Na dworze zgromadzono przeszło stu jeńców różnych stopni i narodowości. Tutaj Anglicy ograbili nas z wszystkich osobistych rzeczy włącznie z zegarkami. Bardzo się zdziwiłem, gdy ktoś z jeńców rzucił w gnojowisko kilka drobnych monet, a Anglik bez wstydu, grzebiąc w gnoju, starał się je znaleźć.
Z tego punktu zbiorczego po skompletowaniu kolumny jeszcze tego samego dnia przesunięto nas do innego obozu, który był umieszczony w szczerym polu i otoczony tylko kolczastym drutem. Tutaj wśród jeńców nastał podział na tych, którzy zrzucili niemieckie dystynkcje i naramienniki (a była nas większość), oraz tych, którzy tego nie zrobili. Wieczorem położyliśmy się na gołej ziemi, ale o śnie nie było mowy. Przede wszystkim po tych dwudniowych przeżyciach, pełnych napięć nerwowych i stresów, po raz pierwszy odczułem głód, który nie pozwalał na spokojny sen. Rozmyślałem o sytuacji, w jakiej się znajduję. Byłem zadowolony, że bez uszczerbku na zdrowiu znalazłem się w niewoli, o czym marzyłem od samego przyjazdu do Francji.
Rano przywieziono jedzenie i picie – paczkę sucharów-biskwitów i kakao. Picie rozdzielali jeńcy – na nasze nieszczęście “prawowierni” Niemcy. Tym, którzy przyszli bez naramienników, dawali tylko połowę porcji, to jest połowę puszki po “kornetbeefie”. Zaczęliśmy głośno protestować i burzyć się. Niemcy, umiejący po angielsku, tłumaczyli Anglikom, że jesteśmy niezadowoleni z małego przydziału jedzenia i picia. Anglicy nas “niezadowolonych” umiejscowili bezpośrednio przy kolczastych drutach i postawili żołnierza z karabinem maszynowym, który nas pilnował. Jeńcy z naramiennikami na nasz widok szyderczo uśmiechali się, nie szczędząc nam złośliwych uwag.
W południe uformowano kolumnę i wyruszyliśmy w kierunku na północ, to znaczy ku morzu. Wioski, przez które przechodziliśmy, były zupełnie zniszczone, a miasto Caen leżało w gruzach. Był to teren walk, na którym wojska alianckie przeprowadziły morski desant i uchwycenie przyczółku, zaś niemiecka strona kontratak w celu jego likwidacji. W czasie przemarszu zostaliśmy obrzuceni kamieniami przez ludność cywilną, wykrzykującą pod naszym adresem najgorsze wyzwiska, czemu się wcale nie dziwiłem.
Mój szlak bojowy na francuskiej ziemi w mundurze niemieckiego żołnierza zakończył się w chwili zaokrętowania nas na amerykańską barkę desantową. Ulokowano nas pod pokładem w pomieszczeniach przeznaczonych do transportu czołgów lub ciężkiego sprzętu bojowego.
Amerykański marynarz, jak się później okazało, również Polak, przechodząc obok nas, Ślązaków, rozmawiających ze sobą po polsku, wdał się z nami w rozmowę. Zapytał nas, jak znaleźliśmy się w niemieckich mundurach. Wytłumaczyliśmy mu, jak do tego doszło. Opowiedzieliśmy mu również, jak potraktowali nas Niemcy z naramiennikami przy rozdziale jedzenia. Marynarz polskiego pochodzenia przyrzekł nam, że obecnie posiłki rozdzielać będziemy my. Potraktowaliśmy Niemców tak jak oni nas przedtem, dając im tylko połowę porcji. Nie odważyli się protestować, wiedząc, za co ich to spotkało.
Na drugi dzień rano po przedrzemanej pod pokładem nocy znaleźliśmy się na brytyjskiej ziemi. Zdaje mi się, że zacumowaliśmy w porcie Portsmouth.
Tagi: I Dywizja Pancerna gen. Maczka, II wojna światowa, Karol Bartulec, Normandia, Orłowa, Ślązak, Stonawa, Wydziobane