Sylwia Grudzień
E-mail: sylwia@zwrot.cz
W październiku 2022 roku na czwartej stronie okładki „Zwrotu” pokazaliśmy pamiątkę rodzinną przesłaną przez naszą czytelniczkę – panią Martę Mikulową z Żywocic. Była to czarno-biała fotografia z 1949 roku przedstawiająca dzieci z polskiego przedszkola w Żywocicach podczas festynu szkolnego w 1949 roku. Na zdjęciu pozują urocze przedszkolaki w strojach krakowskich wraz ze swoimi paniami nauczycielkami. Ot, zdjęcie jakich w albumach wiele. Nie byłoby w nim nic szczególnego, gdyby nie jeden fakt. Wśród dwadzieściorga uśmiechniętych dzieci sześcioro z nich jest półsierotami po ojcach zamordowanych w Żywocicach 6 sierpnia 1944 roku. Jedną z nich jest nasza czytelniczka.
Zaproszona przez panią Martę, jadę więc do Żywocic, które są dla mnie białą plamą. Nie miałam dotychczas okazji, żeby poznać bliżej miejscowość, która przez lata urosła do rangi jednego z najważniejszych symboli martyrologicznych Zaolzia. W domu stojącym nieopodal żywocickich sadów wita mnie serdecznie pani Marta i jej mąż. Siadamy przy stole. Moja rozmówczyni rozpoczyna opowieść o swojej rodzinie. Posiłkuje się przy tym ułożonymi w stosiki dokumentami i zdjęciami. Z jednej strony leżą pamiątki dotyczące dziadków ze strony matki, z drugiej pamiątki po ojczymie Wiktorze Szelongu i jego bracie Erwinie.
Pani Marta urodziła się w 1944 roku, zaledwie dwa tygodnie przed masakrą, która na zawsze zmieniła życie mieszkańców Żywocic. Żaden z mieszkańców wsi nie przypuszczał, że 6 sierpnia niemiecka armia i Landwache (lokalna służba porządkowa) okrążą Żywocice i dokonają największej na Śląsku Cieszyńskim zbrodni w czasie II wojny światowej. Pretekstem do tej akcji była wymiana ognia w wiejskiej gospodzie Mokrosza w nocy z 4 na 5 sierpnia, w której oddział Armii Krajowej wykonał wyrok Polskiego Państwa Podziemnego na dwóch oficerach cieszyńskiego gestapo. W odwecie Niemcy zastrzelili 36 mieszkańców Żywocic i okolic. Z 36 ofiar 27 było Polakami, 8 Czechami, a jedna osoba była przypisana do trzeciej kategorii volkslisty. Najmłodszy z nich miał szesnaście lat, najstarszy sześćdziesiąt. Wśród nich byli też tata mojej rozmówczyni – Karol Hawlik i brat jej ojczyma – Erwin Szelong.
Nie sposób sobie wyobrazić, jak wielka to była tragedia dla matki pani Marty, która dopiero co urodziła córkę. – Myślę, że na skutek tych wydarzeń mama w późniejszym czasie zachorowała i przedwcześnie zmarła. Partyzanci w gospodzie w Żywocicach postrzelili też jedną kobietę, która miała troje dzieci. Niemcy zapowiedzieli, że jeżeli ona umrze, za każde osierocone dziecko zastrzelą dziesięć kobiet z Żywocic. Gdy zabili tatę, mama przeniosła się do babci, która mieszkała za lasem, w Suchej Górnej. W tym domu było jednak ciasno. Mieszkała tam jeszcze siostra mamy z dzieckiem i mężem, i druga siostra niezamężna. Po trzech miesiącach mama wróciła do domu. Tamta postrzelona kobieta nie zmarła, więc się to uspokoiło. W tym czasie mama dostała zapalenia piersi. Mama chodziła z tą bolącą piersią, aż wdało się zakażenie. Lekarza nie było w Żywocicach. Potem w tym miejscu mamie zrobił się rak. Mamusia zmarła, gdy miała 61 lat. Ja miałam 33 lata i nie miałam nikogo. Ani taty, ani mamy, ani żadnego rodzeństwa.
Pytam panią Martę, czy mama wspominała tatę.– Wie pani, jak to jest… Mama zmarła, gdy byłam młoda. W Żywocicach wszyscy o tej tragedii wiedzieli, a potem naraz ci najstarsi zmarli i nie było się kogo zapytać. Jak miałam 33 lata, to miałam na głowie dom, pracę, dzieci… do tego choroba mamy… A potem już było za późno, żeby się pytać. Teść jedynie zawsze mówił, że gdzie pojawiał się Hawlik, tam było wesoło. Potrafił wymyślać różne historie. Ciocia mówiła, że musiał je zmyślać, bo to niemożliwe, żeby jeden człowiek przeżył tyle przygód co on.
Zastrzelili ich bez żadnego sądu
Ojciec pani Marty i Robert Borski zostali zabici jako ostatni. Moja rozmówczyni wspomina słowa mamy. – Gospodyni z naprzeciwka, u której rodzice mieszkali, powiedziała mojemu tacie, żeby się schował. On odpowiedział, że dlaczego miałby się ukrywać, przecież nic nie zrobił. Na koniec się schował. Gdy zrobiło się cicho, wyszedł z ukrycia i poszedł do domu, żeby się wyspać przed drugą zmianą. Wszyscy myśleli, że to już się skończyło. Okazało się, że Niemcy siedzieli na uboczu i jedli drugie śniadanie. Potem szli zastrzelić tatę i Borskiego. Oni byli ostatni. O tym nie można zapomnieć. Zastrzelili ich bez żadnego sądu. Zostali zabici chłopi, którzy nic nie zrobili.
W tym dniu zastrzelono też brata przyszłego ojczyma pani Marty – Erwina Szelonga, który miał dwadzieścia dziewięć lat, był elektrotechnikiem i ludzie mówili, że „szkoda było jego głowy” (był bardzo inteligentny). Jego śmierć odcisnęła piętno szczególnie na jego siostrze Annie, która pięć miesięcy wcześniej straciła matkę. – Jeszcze biegła do Suchej Górnej, do narzeczonej swojego brata, spytać, czy nie chce zobaczyć swojego narzeczonego ostatni raz, że leży cały we krwi. Nie wiem, czy poszła. Mama opowiadała, że Anna w rozpaczy walała się w przykopie i płakała. To są tak ciężkie przeżycia – mówi ze smutkiem w głosie pani Marta.
Była taka piękna niedziela…
6 sierpnia 1944 roku w Żywocicach był piękny słoneczny dzień. – Przedtem długo padało. To była pierwsza niedziela, w której wyszło słońce. Moja mama wspominała, że była taka piękna niedziela, a taka straszna rzecz się zdarzyła...
Moja rozmówczyni wie, gdzie leżeli zabici sąsiedzi. Przez okno pokazuje również stodołę, pod którą zastrzelono jej ojca. Stela upamiętniająca śmierć Karola Hawlika znajduje się na skraju lasu. Koło niej stoi również pomnik osiemnastoletniego Tadeusza Mrowca. – Zabili też jego ojca. Matka została sama. Ona ich dźwigała mokrych od krwi. Ponoć tak krzyczała, że było ją słychać aż na Pacałówce.
W nas pozostała ta tragedia
Pani Marta wspomina, że kiedyś Żywocice wyglądały zupełnie inaczej. – Tu było parę domów, może dziesięć. Wszyscy się znali, nie tak jak teraz. Potem gorzko dodaje: – Tu, w tych Żywocicach, ludzie są inni. Czuć tę tragedię do dzisiaj. Miała ona wpływ na nasze pokolenie. W nas pozostała ta tragedia.
– Moja mama mówiła źle o partyzantach, bo gdyby tutaj nie przyszli, to by się nic nie stało. Kiedyś mężczyzna zapewniał byt rodzinie. Jak go zabrakło, to w tamtym czasach oznaczało to koniec dla rodziny. Nikt więc nie mógł oczekiwać od tych kobiet, że będą mówiły o nich dobrze – dodaje od siebie pani Marta.
Moja rozmówczyni wspomina, że w zeszłym ustroju nie można było mówić o Żywocicach i ludzie zapomnieli o tej tragedii. W samych Żywocicach zresztą nawet nie ma kto pamiętać, bo choć kiedyś była to polska wioska, dzisiaj mieszka w niej zaledwie kilku Polaków, i to w podeszłym wieku. Pani Marta zauważa, że dzięki książkom Danuty Chlub i Karin Lednickiej zaczęto o Żywocicach mówić. – Teraz zaczęli się tym interesować moi synowie. Synowa z kolei przeczytała wszystkie książki. Wnuczka przeczytała nawet Boraka (red. – Mečislav Borák, Svědectví ze Životic. Těšínsko za druhé světové války a okolnosti životické tragédie). Aż dziwne, że piętnastoletnia dziewczyna interesuje się takimi sprawami – zastanawia się pani Marta, nie ukrywając dumy ze swojej wnuczki.
Był tak mały, że potrafił przejść pod brzuchem krowy
Pytam, jak potoczyło się życie mamy pani Marty po śmierci taty. Moja rozmówczyni wspomina, że tuż po tragedii do jej mamy zaczęli przychodzić ludzie, żeby przekonać ją, żeby oddała swoje nowo narodzone dziecko. Sugerowali, że sama sobie nie poradzi w wychowaniu i utrzymaniu dziecka. – Moja mama powiedziała, że nigdy w życiu mnie nie odda. Żyła w czasach, gdy oddawano dzieci na służbę. Rodzice przed śmiercią taty mieszkali w wynajętej izbie u ludzi, którzy też mieli służbę. Mama pamiętała, że ci państwo wzięli trzyletniego chłopca na służbę do pasienia krów. Był tak mały, że potrafił przejść pod brzuchem krowy. Mamusia chodziła tym ludziom pomagać, na przykład jak się krowa cieliła. Raz weszła do nich do kuchni i akurat jedna z córek właścicieli gospodarstwa rozlewała wszystkim zupę – temu małemu dodała do zupy wody, bo nie mógł jeść tak dobrej zupy jak oni…
Mama pani Marty była wyczulona na niesprawiedliwość i biedę. Sama wiedziała, co one oznaczają. – Moja mama miała ciężkie życie od początku. Gdy miała 12 lat, zmarł jej ojciec na zapalenie płuc – miał zaledwie 36 lat. Oprócz niej osierocił jeszcze dwie siostry, które miały pięć i siedemnaście lat. Moja babcia została bez pieniędzy, więc jak najszybciej chciała wydać córki. Pierwsza wyszła za mąż najstarsza. Ona otrzymała jeszcze posag – babcia kupiła jej maszynę do szycia. Mama nie otrzymała już nic. Musiała przerwać naukę w wieku 14 lat i iść na służbę do rodziny Pietraszków, którzy mieli sklep. Mama siedziała z tą Pietraszkówną w jednej ławce, a potem szła robić za służącą do nich. Tam prała bieliznę dla kilkuosobowej rodziny z sześciorgiem dorosłych już dzieci. Bardzo szybko dostała zapalenia nerwu z przeciążenia. Lekarz zalecił jej odejście ze służby.
Całe życie była tylko bieda, bieda i bieda…
Maria Hawlik zaczęła więc pracować przy pakowaniu soli darkowskiej. Za mąż wyszła wcześnie, bo w wieku 17 lat. – Później przyszła wojna, zabili tatę. Po wojnie pieniądze, które nazbierali przepadły. I mama została z niczym. Nie miała, gdzie mieszkać. Nikt nie chciał wziąć do domu kobiety z dzieckiem. Potem postawili dom z moim ojczymem Wiktorem Szelongiem – on otrzymał kawałek pola. Całe życie była tylko bieda, bieda i bieda – wspomina słowa mamy pani Marta.
Pani Marta wyciąga zdjęcie, na którym widać mężczyzn trzymających przed sobą coś na kształt hełmu płetwonurków. Wyjaśnia mi, że są to ratownicy górniczy. Dziadek pani Marty, Antoni Gawron, pracował na kopalni w Suchej Górnej. – Mój dziadek, tata mamy, Antoni Gawron, pochodził ze Starej Wsi koło Limanowej w Polsce. Jego mama, a moja prababcia, była służącą na jakimś zamku. Dziadek był nieślubnych dzieckiem. Jak potem się tu dostał, to nie wiem. Na pewno przyszedł za pracą.
Antoni Gawron ożenił się z Emilią Ryszkową – oboje byli bardzo młodzi. Mieli dwie córki, które w wieku wczesnodziecięcym zmarły na błonicę. Doczekali się jeszcze Leopoldyny, a następnie Marii – matki mojej rozmówczyni. – Potem babcia była chora. Długo leżała w szpitalu. Z opisu przypominało to sepsę. Po chorobie urodziła jeszcze Julkę, która szybko zmarła. Mówili, że ona wyciągnęła tę chorobę z babci. A potem jeszcze się narodziła Emilia. Takie były kiedyś losy okropne – snuje refleksję moja rozmówczyni.
Dziadek potrafił wszystko zrobić
Pani Marta podkreśla, że jej mama przez całe życie była niezwykle pracowita, co miała odziedziczyć po swoim ojcu.
– Dziadek potrafił wszystko zrobić. Gdy babcia zachorowała, dziadek w tym czasie bardzo troszczył się o swoje córki. Mamusia wspominała, że szył im sukienki, bieliznę. Chodził do pracy, opiekował się babcią. Zanim poszedł na szychtę, wyniósł ją na świeże powietrze, aby nie była przez cały dzień w środku. A jak wrócił, to ją wnosił do domu. Wszystko potrafił zrobić. A moja mama była po nim taka sama.
Moja rozmówczyni wyciąga zdjęcie z lat 20. XX wieku, na których widać dzieci ze szkoły, na których tylko nieliczni mają buty. – Mamusia wspominała, że ludzie, choć pracowali, nie mieli pieniędzy. Pili, a dzieci posyłali do szkoły boso. Ona i jej siostry były zawsze ładnie ubrane, miały buty, choć pieniędzy nie było za dużo. Z żalem opowiadała, że jak była Gwiazdka w szkole (przyp. red. – w tym czasie Macierz Szkolna organizowała zbiórki na podarunki świąteczne dla dzieci z uboższych rodzin), to wszystkie dzieci, które chodziły boso, otrzymywały podarunki, a mama z tego względu, że była zadbana, nie.
Pamiątki po ojczymie Wiktorze Szelongu
Pani Marta pokazuje mi również dokumenty i zdjęcia po swoim ojczymie Wiktorze Szelongu i jego bracie Erwinie, który również został zabity przez Niemców. Wiktor był przed wojną wziętym krawcem – pracował w salonie do 1939 roku. Po wojnie rozpoczął pracę w państwowym zakładzie krawieckim. Jego przełożony był jednak gorszym krawcem i Wiktor musiał po nim poprawiać robotę. Zrezygnował więc z pracy krawca i odszedł do elektrowni w Karwinie. Jednak, jak wspomina pani Marta, szył przez cały życie w domy, między innymi dla dzieci mojej rozmówczyni.
– Choć Wiktor Szelong był tylko moim ojczymem, to właśnie rodzina Szelongów przyjęła mnie najlepiej. Hawlikowie ze strony taty mnie nie uznają za rodzinę. Z rodziną siostry mamy też nie mam kontaktu. Za to z Szelongami, którzy przecież nie są moją rodziną, mam do dzisiaj kontakt. Oni mnie nie brali za cudzą. Te rzeczy po ojczymie znalazłam u niego w pokoju po jego śmierci. Przechowuję je, żeby się nie straciły.
Tekst został opublikowany po raz pierwszy w 2023 roku w kwietniowym numerze miesięcznika „Zwrot”.
W tym roku mija osiemdziesiąt lat od zbrodni dokonanej przez niemieckich nazistów na ludności Żywocic. Uroczystość wspomnieniowa upamiętniająca ofiary masakry w Żywocicach odbędzie się w sobotę 3 sierpnia 2024 roku o godzinie 10:00 pod pomnikiem Tragedii Żywocickiej. Więcej na temat tego wydarzenia można przeczytać poniżej: