Sylwia Grudzień
E-mail: sylwia@zwrot.cz
Na początku grudnia Kapela Lipka na zaproszenie Fundacji Volens odbyła podróż do Ameryki Południowej, gdzie między innymi wystąpiła na scenie polskiego festiwalu w Mallet – miejscowości, którą pod koniec XIX wieku założyli polscy osadnicy. O wrażeniach z tego pobytu poprosiliśmy muzyka Chrystiana Heczkę.
Na początku grudnia pojechaliście z Kapelą Lipka do Ameryki Południowej. Możesz powiedzieć, jak się tam znaleźliście? Gdzie dokładnie byliście?
Byliśmy w czterech państwach – w Portugalii, Brazylii, Argentynie i Paragwaju. Najpierw lecieliśmy do Portugalii, tam mieliśmy ponad jeden dzień czekania – podobnie z powrotem – więc każdą minutę wykorzystaliśmy, żeby zobaczyć Lizbonę. Później była Brazylia w największej mierze. Wylądowaliśmy w Sao Paulo, potem jechaliśmy busem do Kurytyby – tam trochę pobuszowaliśmy. Później pojechaliśmy do Mallet, które było głównym celem naszej podróży – to jest niewielka miejscowość, która została zbudowana przez polskich osadników. Potem był Foz do Iguaçu, później Rio, z Rio do Sao i z powrotem polecieliśmy do Lizbony i Pragi.
Kapela Lipka załapała się na projekt fundacji Volens, której chcielibyśmy bardzo serdecznie podziękować za możliwość uczestnictwa w tak świetnie przygotowanym wyjeździe. Naszym głównym zadaniem był występ na polskim festiwalu folklorystycznym w Mallet, ale też zapoznanie się z potomkami polskich osadników w tej miejscowości, i nie tylko.
Jak zostaliście przyjęci na festiwalu?
Zostaliśmy przyjęci bardzo ciepło. Podczas słuchania koncertów czasami nam łezka popłynęła, bo ci ludzie pomimo upływu tylu pokoleń i setek tysięcy kilometrów, które dzielą ich od ojczyzny, ciągle czują się Polakami.
Jak długo trwała podróż, bo chyba musiała być bardzo intensywna?
To chyba była najbardziej intensywna podróż w moim życiu. To, co myśmy widzieli za jeden dzień, turyści robią za 4-5 dni. W Rio widzieliśmy nie tylko te główne atrakcje, typu Głowa Cukru czy Jezus w Rio, ale poszliśmy też do imprezowej dzielnicy, gdzie tańczyliśmy sambę. W jednym z klubów wyskoczyliśmy na scenę i graliśmy „Rzezali gorole piłką, rzezali”. Popatrzyliśmy też na największy stadion na świecie. Kąpaliśmy się na najsławniejszej na świecie plaży w bardzo wysokich falach. Wszystko to trwało dwa tygodnie włącznie z podróżą.
Byliście tam też po to, żeby zapoznać się z przedstawicielami potomków polskich osadników. Czy rzeczywiście tak jest, że polska mniejszość w Brazylii nie mówi już po polsku?
Tak, ale nie do końca. Na przykład w Kurytybie, gdzie spośród trzech milionów mieszkańców 800 tys. ma pochodzenie polskie, nie słyszeliśmy języka polskiego. Z kolei w Mallet od czasu do czasu słyszeliśmy język polski. Tam na miejscu zaprzyjaźniliśmy się z ludźmi z Fundacji Muzyka Zakorzeniona, którzy robili badania nie tylko w Mallet, ale też w innych miejscowościach polskich w Brazylii, i mówili, że język polski jest używany w sklepach, na ulicach itd. Czyli nie do końca tak jest, że Polacy w Brazylii nie mówią po polsku. Z mojego wcześniejszego doświadczenia wynikało, że na przykład na Światowym Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych w Rzeszowie uczestnicy z Brazylii nie mówią już po polsku, a tu się jednak okazało, że język polski jest jeszcze żywy wśród niektórych potomków polskich osadników.
Z tego, co wiem, nie chciało ci się w tę podróż jechać ze względu na termin – to czas rozliczeń projektów, ale też czas przedświąteczny. Jakie miałeś odczucia, gdy już się tam znalazłeś?
To była przygoda życia. Nigdy wcześniej nie miałam takiej huśtawki emocjonalnej. To naprawdę robiło wrażenie, jak ludzie odcięci od ojczyzny, dalej są Polakami. Tam żyją ludzie, którzy są odcięci od żywego języka polskiego od urodzenia, a ciągle tym językiem mówią. To naprawdę jest wzruszające, gdy się na przykład słyszy po polsku „Wśród nocnej ciszy”.
Z Mallet jechaliśmy też do kolonii, w której osiedlali się nie tylko Polacy, ale też Ukraińscy. Wyobraź sobie, że jedziesz przez dżunglę godzinę i w końcu wysiadasz koło prawosławnej cerkwi, która jest dokładnym odwzorowaniem tego, co ci osadnicy przywieźli ze swojej ojczyzny w pamięci. Wystarczy tylko w wyobraźni wymienić sobie te wszystkie araukarie, bananowce i palmy na świerki i jodły, i jesteś w domu.
Sposób życia też został zachowany. Na przykład odwiedzasz jedną starszą panią w typowym malowanym polskim domku i widzisz, że ona ma w spiżarce zamiast kompotów ze śliwek i jabłek kompoty z kiwi.
W jakim języku rozmawialiście z potomkami polskich osadników?
Po polsku. Zabawne jest to, że łatwiej było na się nam z nimi dogadać gwarą cieszyńską niż czystą polszczyzną. Ta ich mowa jest bardzo archaiczna.
A staraliście się dobierać słownictwo tak, żebyście byli bardziej zrozumiali czy raczej nie?
Tak, starałem się uważać na czystość tej gwary, nie wplatałem tam germanizmów i bohemizmów. Ta ich mowa jest niesamowita. Dam tylko jeden przykład. Jedna pani z Fundacji Muzyka Zakorzeniona zapytała pana respondenta, czy miał kiedyś okazję odwiedzić ojczyznę? A on jej odpowiedział: „Nie mielita wtedy kuraża wsiąść do awioneta”.
Ten język wynika prawdopodobnie z tego, że ci osadnicy zachowali język swoich przodków, którzy w większości pochodzili ze wsi galicyjskich. Oczywiście oni rozumieli po polsku wszystko, ale łatwiej nam było nawiązać relację, gdy mówiliśmy gwarą cieszyńską. W rozmowie ze starszymi ludźmi czułem większą otwartość, gdy mówiłem gwarą. Było nam łatwiej.
Jaki był dla ciebie najbardziej wzruszający moment podczas tej podróży?
Kiedy graliśmy z chłopakami na ganku drewnianej chałupki i zaczął padać deszcz. Graliśmy akurat piosenkę, w której są słowa: Siednym na jedliczym, a z jedle spadnym, a tak się zabijym”. Chcieliśmy zrobić przyjemność gospodyni i jej zagrać. I tak graliśmy i śpiewaliśmy, dookoła były same palmy, padał deszcz, a my śpiewaliśmy o jedliczce, wtedy coś się we mnie poruszyło, coś, co trudno wytłumaczyć.
Czy potomkowie polskich osadników są ciągle Polakami? Jak to widzisz?
Jasne, że tak! Na przykładzie tamtejszych Polaków widać, jak piosenki ludowe potrafią być nosicielami tożsamości narodowej. Bo dzięki nim Polacy pamiętają język polski. Podczas tego festiwalu w Mallet była prezentacja chórów lokalnych. Grup, które wykonują repertuar po polsku, było bardzo dużo.
Brazylia budowała to państwo, obiecując różnym narodom dobrobyt, zachęcała do osadzania się, dawała ziemię, oczywiście te obietnice nie miały potem pokrycia w rzeczywistości, żeby mieć ziemię, trzeba było wykarczować dżunglę. Do dzisiaj w Brazylii jest to modne, żeby być wielonarodowościowym, żeby mieć jakieś europejskie pochodzenie. Więc z ich perspektywy warto zachowywać polską tożsamość.
Czy Polacy z Mallet wiedzą, gdzie jest Zaolzie?
Niestety, tego nawet nie możemy wymagać. Przecież sami Polacy z Polski czasami tego nie wiedzą. Oczywiście wyjaśnialiśmy na miejscu, skąd pochodzimy i jaka jest historia Polaków z Zaolzia. Staraliśmy się być ambasadorami naszej małej ojczyzny.