Beata Tyrna
E-mail: indi@zwrot.cz
Wsiadamy w auto i jedziemy do Kołobrzegu. To jedyne duże miasto na naszej turystycznej trasie. Wbrew wcześniejszym obawom nie ma jednak problemów z parkowaniem w miarę blisko starówki.
Na starówce wita nas pomnik Piłsudskiego. A dalej Bazylika Mariacka. My jednak przede wszystkim chcemy zobaczyć, jak wygląda plaża w mieście. Czy różni się od tych w nadbrzeżnych wioskach. Nieco więc okrężną drogą, by jednak przejść przez Starówkę, zmierzamy w stronę morza, pomijając zwiedzanie kołobrzeskich zabytków.
A jest w Kołobrzegu ich sporo, do tego różne muzea, oprócz Muzeum Miasta Kołobrzeg np. Muzeum Oręża Polskiego, Muzeum Minerałów czy interaktywne Muzeum 6D. No i to w Kołobrzegu właśnie jest Pomnik Zaślubin Polski z Morzem, ale tam już nie docieramy.
W kołobrzeskim parku ryją dzikie świnie
Gdy dochodzimy do parku, już przy morzu przecieram okulary, popadając w wątpliwości, czy aby na pewno dobrze widzę. Ale wygląda na to, że dobrze. Tuż przy parkowej alejce, koło ławki, ryje sobie w najlepsze dzik. Wyciągam aparat, robię kilka zdjęć i patrzę osłupiała.
Słyszałam wielokrotnie o tym, że dziki wchodzą do miast. Ale słyszeć, a widzieć na własne oczy to zupełnie co innego. Poza tym… sporo poruszając się po lasach w naszym regionie, choć widuję mnóstwo saren, całkiem sporo też zajęcy i bażantów, to dzika jeszcze w naturze nie widziałam….
Tymczasem po drugiej stronie parkowej alejki dostrzegam kolejne kilka, ryjących sobie w najlepsze, osobników. Znów łapię za aparat, inni przechodnie za smartfony. A córa mnie strofuje „ej no jakby tak tobie ktoś przyszedł do domu i ze wszystkich stron obfotografowywał jak jesz kolację… biedne dziki wszyscy się na nie gapią i fotografują…”
No cóż, młoda ma rację, nadmorskie lasy kiedyś, dawno, dawno temu były z pewnością domem dzików i wielu innych gatunków dzikiej zwierzyny. Teraz jednak jesteśmy w centrum miasta, a dziki w najlepsze spacerują sobie po brukowanej kostką chodnikową alejce…
Smażone lody
Przy wejściu z parku na plażę liczne budy małej gastronomii. Zapiekanki, lody, gofry. Uwagę przyciąga tablica z reklamą: „lody smażone”. Nie trzeba być wielkim znawcą kuchni, by smażenie skojarzyć z wysoką temperaturą, a lody z roztapianiem się, jak tylko jest powyżej zera stopni. Jak więc można smażyć lody? Zadajemy to pytanie pani z budki.
Wyjaśnia że obtoczone w specjalnej panierce wrzuca je na mocno rozgrzany tłuszcz. I zachęca do spróbowania. Próbujemy. Faktycznie wewnątrz smażonej panierki zimny lód. Zwyczajny w sumie lód, więc spróbować tych dziwów było warto, jednak idąc koło tejże budy po wtóry, już bym się nie skusiła. Ale może głównie dlatego, że ogólnie mało jadam słodyczy.
Morze jak morze
No i dochodzimy wreszcie do brzegu. Cóż – morze jak morze. Nie różni się niczym specjalnym od tego, które widziałyśmy kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów dalej. Woda po horyzont, bliżej brzegu nieśmiałe fale białą pianą spowijające mokry piach. Po piachu suchym chodzi się strasznie ciężko, mozolnie. Jak wszędzie.
Kierujemy się brzegiem w stronę centrum miasta. Sporo ludzi spaceruje w obu kierunkach. Raczej poubierani, ciepło nie jest. W Międzyzdrojach też nie było, ale widocznie tam specyfika nadmorskiego kurortu wymusza na plażowiczach stosowny do okoliczności strój. Tu, w mieście, ludzie spacerujący brzegiem raczej odziani są stosownie do panujących warunków atmosferycznych, a nie do miejsca, jakim jest plaża.
Okazja do obejrzenia z bliska ekosystemu wydm
I my spacerujemy. W oddali latarnia morska. Spoglądam z niepokojem na mapę. Jeśli u ujścia Parsęty do morza nie będzie przejścia, to nie przedostaniemy się na drugi jej brzeg. W oddali majaczy infrastruktura nadbrzeżna. Sporo betonowych murków, za nimi stara, ceglana zabytkowa latarnia morska z armatą, nieco bliżej latarnia współczesna, obecnie pełniąca swą funkcję. „Ludzie tam znikają, więc chyba przejście jakieś jest” – wyrokuje młoda. Lecz po kilkunastu dalszych metrach okazuje się, że przejścia jednak nie ma.
Podziwiamy latarnię i jej turystyczną okolicę pełną rozświetlonych już lokali zza wody. I podążamy ścieżką, którą znikali owi spacerowicze przed nami. Po chwili okazuje się jednak, że ścieżka ta prowadzi do płotu, po czym skręca przez wydmy z powrotem w stronę plaży.
W dodatku za płotem jest… teren wojskowy. Nie ma zatem mowy o skróceniu sobie drogi. Podążamy więc, jak wszyscy przed nami – o czym świadczą ślady stóp na piasku – w stronę brzegu morskiego. Pożytek z tego taki, że po raz pierwszy i jedyny podczas całego wyjazdu spacerujemy wydmami, mając okazję obejrzeć typową wydmową roślinność.
Czasu na zwiedzenie Kołobrzegu brakło
Wracamy w to samo miejsce, w którym weszłyśmy na kołobrzeską plażę. To najbliższe wejścia na nabrzeże. Planujemy coś przekąsić, ale budy małej gastronomii wszystkie już pozamykane. Dziki też najwyraźniej zakończyły już posiłek, bo nie ryją już tuż przy parkowej alejce.
Najkrótszą drogą, obchodząc teren wojskowy i rozlewisko Parsęty z basenami Sportowym i Rybackim oraz Kanałem Drzewnym wracamy do samochodu.
Ciekawostką jest, że cały ten ogrodzony, całkiem spory teren wojskowy na mapie jest terenem zielonym. Próżno na mapy.cz szukać jakiejkolwiek informacji choćby o tym, że jest zagrodzony i niedostępny…
Zadowalając się jedzonymi w drodze kanapkami wracamy na kemping, gdzie czeka rozstawiony już namiot. Zapowiada się pierwsza noc bez deszczu. Dobrze, dzięki temu po powrocie nie trzeba będzie suszyć mokrego namiotu. A brzęczenie komara okazało się fałszywym alarmem – owad był tylko jeden i nie powtórzył się krwiopijczy koszmar z Międzyzdrojów.
c.d.n.
(indi)
Tagi: Bałtyk, Bałtyk w czasie pandemii, morze bałtyckie, polskie morze